Prawo i Sprawiedliwość
Forum członków oraz sympatyków PiS
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Prawo i Sprawiedliwość Strona Główna
->
Wydarzenia
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Administracja
----------------
Regulamin
Propozycje kategorii oraz tematów
Ludzie Forum
Partia
----------------
Przywództwo
Program
Idee oraz strategie
Wydarzenia
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Aerolit
Wysłany: Pon 15:14, 20 Kwi 2009
Temat postu:
Szpagat ideowy, którego będzie musiała dokonać, jest godny podziwu”
Paweł Lickiewicz: Jak pan ocenia start kampanii wyborczej do PE w wykonaniu od niedawna pańskiej partii?
Marek Migalski:
Bardzo wysoko oceniam przemówienie prezesa Kaczyńskiego podczas ostatniego Komitetu Politycznego. Pokazało ono, o co będzie chodziło PiS w tych wyborach - o obronę naszych interesów i o walkę dla Polski.
P.L.: Inne partie deklarują to samo...
M.M.: Platforma uległa ułudzie, że UE jest arkadyjsko-bukoliczno-sielankowym piciem sobie z dzióbków i wzajemnym obdarowywaniem się fruktami. Zapomniała o tym, że o te frukta trzeba powalczyć. W tym PiS moe być najlepszy, ponieważ potrafi dobijać się o swoje. To, że działacze PO tak haniebnie głosowali przeciwko ustanowieniu dnia, któremu patronowałby rotmistrz Witold Pilecki, wskazuje, że w sprawach ważnych dla Polaków wybierają dyscyplinę partyjną i głosowanie zgodne z wolą wielkich tego świata.
P.L.: PiS ma alternatywny plan?
M.M.: My Polacy, w PE mamy być reprezentantami Polski - i to bardzo mocno podkreślał prezes Kaczyński. Chodzi o Europę, ale przede wszystkim - o Polskę w Europie. O ile członek Komisji Europejskiej składa ślubowanie, że będzie się kierować interesem Unii, o tyle europarlamentarzyści mają obowiązek walczyć o sprawy kraju, z którego pochodzą. Podkreślenie tego elementu w wystąpieniu prezesa PiS jest bardzo istotne.
P.L.: Telewizyjny spot PiS jest bardzo ostry...
M.M.: Pokazuje on, że PO jest w wielu sprawach niewiarygodna i pełna hipokryzji. W ten sposób możemy powiedzieć o tym obliczu Platformy. Bynajmniej nie twierdzę, że to jest jej jedyne oblicze - ma też oblicza sensowne, rzetelne, po prostu fajne: nie odmawiam jej działaczom patriotyzmu. Odnoszę jednak wrażenie, że w odbiorze społecznym może się kojarzyć jako partia, która nie potrafi sobie poradzić z patologiami społecznymi. Świadczyć o tym może chociażby przypadek nepotyzmu ujawniony w odniesieniu do przewodniczącego klubu parlamentarnego PO, Zbigniewa Chlebowskiego. Choć wydawało się, że po aferze z senatorem Misiakiem i z wicepremierem Pawlakiem to zjawisko zostało dostatecznie mocno napiętnowane. Ten spot pokazuje potencjalnym wyborcom PO - którzy przecież mogą być też naszymi wyborcami - że wartościowszym wyborem jest zagłosowanie na PiS.
P.L.: PO może liczyć na pozyskanie wyborców z wielu środowisk - ich kandydaci reprezentują szerokie spectrum poglądów...
M.M.: W PE zasiada się według frakcji. Prezes Kaczyński zapowiedział, co mnie bardzo ucieszyło, że będziemy tworzyć silną frakcję konserwatywną razem z brytyjskimi torysami i partią ODS Mirka Topolanka. Będzie to wyraziste i spójne. Mam pytanie: pani Huebner była w PZPR, o czym zapomina, gdy mówi, że nigdy nie należała do żadnej partii, w dwudziestoleciu wolnej Polski związała się z lewicą, a teraz ma zasiadać w grupie chadeckoludowej - jak ona się w tym odnajdzie? Szpagat ideowy, którego będzie musiała dokonać, jest godny podziwu. Mam wrażenie, że wyborcy Platformy mogą się czuć rozczarowani, gdyż głosując na Krzaklewskiego, wybiorą Huebner - i odwrotnie. Głosowanie na Platformę jest jak randka w ciemno.
P.L.: A przeciwnicy z lewej strony?
M.M.: Oni się nie będą liczyć. Od prawie pięciu lat spór toczy się między PiS i PO. Nastroje większości społeczeństwa są centroprawicowe, dodatkowo lewica jest podzielona - nie wystawiła jednej listy i głosy jej wyborców rozproszą się. Jako przeciwnik polityczny lewicy powinienem się z tego cieszyć, ale dobrze by było, gdyby w Polsce była sensowna lewica, która mogłaby stanowić alternatywę dla tych wyborców o poglądach lewicowych, którzy na inne partie głosują tylko z musu albo zostają w domu.
Aerolit
Wysłany: Nie 17:49, 19 Kwi 2009
Temat postu:
Tombakowa wolność
Znalazłem się w środku dziwnego kraju. Podobno jest wolny od okrągłostołowych lat i jako jego obywatele możemy BYĆ U SIEBIE I BRAĆ SPRAWY W SWOJE RĘCE. Podobno. Ale zadaję sobie pytanie: czy tak jest naprawdę, czy nie oszukujemy się nadal? Czy istotnie jesteśmy u siebie i co ten frazes dla nas oznacza?
Mamy swobodę, suwerenność, oraz inne demokratyczne rekwizyty; tak mówią dokumenty stworzone przez apologetów bezruchu i kontynuacji pozorów, tak głoszą fasadowe bzdury zmajstrowane przez ludzi, którym nigdy nie zależało na dobru Polski, ale na dobru swojej kieszonki. Mamy namiastkę swobody, ale jeszcze nie jesteśmy wolni.
Co prawda pozbyliśmy się okupantów zewnętrznych, ale dalej wegetujemy pod okupacją sporządzoną dobrowolnie. Pod ciężarem niewolniczych nawyków. Tym razem jest to okupacja sprokurowana osobiście, na własne żądanie, gdyż tym razem podbiliśmy sami siebie i sami siebie okupujemy.
*
W jakimś tekście napisałem, że skradziono nam duszę. Przyszedł wreszcie czas, by powiedzieć, kto tego dokonał oraz kiedy to nastąpiło. Nie wdając się w zbędne gdakania stwierdzić trzeba, że duszę utraciliśmy razem z utratą państwa.
Od tej pory byliśmy niewolnikami. Pracowaliśmy nie dla siebie, ale dla zaborcy. Zaborca łupił, grabił, nierzadko gwałcił, zabijał, lub pędził na Sybir. Zaborca był u siebie, my u niego. Zaborcy pokazać, gdzie jego miejsce, okraść go, choć tak zemścić się na nim za naszą bezsilność, było naszą odpowiedzią na bezprawie. To był patriotyczny obowiązek. Jak u Mickiewicza: gwałt niech się gwałtem odciska.
Dzisiaj niewolnictwo żyje w nas, w naszej mentalności, w naszym wewnętrznym, codziennym poczuciu. Ludwik XIV mawiał: PAŃSTWO, TO JA. Ludzie pozostający przez stulecia pod cudzym butem i knutem, odwykli od narodowego myślenia, rozproszeni i pogubieni, mówią: PAŃSTWO, TO NIE MY.
I faktycznie:
przez tyle lat, od Powstania, do Powstania, od tragedii do tragedii, szliśmy do Niepodległości, a gdy wreszcie jest, jak gdyby nigdy nic, okradamy się nadal, jakbyśmy nadal byli pod zaborami i gaworzymy stale o tym, kto pierwszy dał plamę, magister Grandziarz, czy profesor Zbuk.
*
Państwo, to kto? Kto się utożsamia z państwem wydanym na pośmiewisko, na kpinkowania i dworowania, kto utożsamia się z brygadą kmiotów, z ludźmi mizernego kalibru, z ludźmi ziejącymi nienawiścią i sztachetowym rozumkiem, kto się poczuwa do więzi z państwem o wielkich ambicjach, kto wie, co to patriotyzm, ten prawdziwy, wywodzący się z miłości do kraju, do Ojczyzny, a nie patriotyzm dęty, łzawy, farmazoński i bajerancki?
Ps.
Charakterystyczną cechą obalonego systemu było kłamstwo. Już w cynicznej nazwie: Polska Rzeczpospolita Ludowa, zawarto trzy nieprawdy. Polska nie była tym krajem, o którego niepodległość walczyli nasi przodkowie. Jak inne, wcielone do sowieckiego systemu niesprawiedliwości społecznej, była krajem podbitym. Nie należała do republik, ponieważ ta forma państwa powstaje w wyniku wolnych wyborów, a wybory stanowiły fikcję. Nie miała nic wspólnego z ludem, gdyż lud traktowano instrumentalnie.
W zależności od politycznych i ekonomicznych potrzeb, władza albo nadawała ziemię (reforma rolna), albo ją odbierała, organizując groteskowe latyfundia zwane Państwowymi Gospodarstwami Rolnymi, a chłop nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Do chwili rozpadu obozu przyjaciół miłujących pokój, nasz kraj nie był państwem demokratycznym, prawo zaś nie służyło ochronie interesów społeczeństwa, lecz politycznym interesom grupy sprawującej władzę.
Bez uprzedzenia i pardonu, transformacyjny żulik wdziera się w każdą szczelinę naszej rzeczywistości; atakuje i sadowi się w niej, rozdyma ją i sprawia, że zaczynamy się na nią godzić w imię demokracji. Z czasem przestaje nam zawadzać, bruździć, zaczynamy go na swój sposób lubić, dostrzegać, że coś w sobie ma, z czasem, przyzwyczajeni do jego matactw, zaczynamy dziwić się, jak nam udało się wyżyć bez jego krętactwa, zaczynamy uważać go za męża naszej opatrzności, twierdzić, że jest opoką, podstawą naszej wywalczonej, tombakowej wolności.
Głosujemy na niego, wybieramy go, patrzymy, jak jego partia rośnie w butę i dostatek, lecz widzimy to wszystko z perspektywy rynsztoka.
Źle pojęta demokracja, to wychowanie w pazernym kulcie szmalu, to edukacyjne bajdurzenia pod adresem młodzieży, to szmaciane gadki traktujące o tym, jak zdobyć KASĘ i z kim opłaca się pójść w szemrane interesy. Demokracja w polskiej wersji spacyfikowała światłym ludziom resztki rozumu, pozwoliła dewastować cmentarze, propagować makabrę, szerzyć sekciarstwo, rozwijać podziały społeczne, DULSZCZYZNĘ, korupcję i wtórny analfabetyzm.
Wyroki w sprawach cywilnych i karnych nadal są orzekane w tempie cokolwiek ślamazarnym. Nasze prawne przyzwolenie na bezprawne zidiocenie zaowocowało dawaniem bandytom kary w zawieszeniu, stwarzaniem im komfortowych warunków garowania w bezktratowych gabinetach biologicznej odnowy, a uczciwym i niepyskatym - dawaniem po łapach i życiem w rezydencji pod mostem, w kanale, na dworcu.
Coraz częstszym zjawiskiem jest przemoc. Ujawniają się i potęgują zjawiska brutalizacji życia. Drzewiej nic się nikomu nie opłacało, z góry wiadomo było, że ryzyko przekracza zysk, teraz opłaca się nawet plajta, teraz powiada się, że im gorzej, tym świetniej.
Niegdyś albo się było porządnym, albo łajzą. Dzisiaj porządnym można być na sejmowej sali, a wychodząc za jej próg, paserem; teraz można uchodzić za pobożnego człowieka podczas mszy, a gdy w kościele pusto, być szelmą łupiącym skarbonki. Niegdyś łachudra nie miał spokojnego życia, bo społeczne pręgierze wyzwalały z niego - skrupuły. Pięć razy się zastanowił, zanim raz popadł w świadomą kolizję z prawem i naraził się na społeczną izolację. Dzisiaj nie musi chować się przed cechowaniem pleców i obcinaniem uszu, ponieważ bezpośrednio po łajdactwie idzie na proszony raut, przybijają mu piątkę, gawędzą z nim, a on, po wpłaceniu kaucji za grzech, pędzi na swój odczyt o etyce i jest niebywale zdumiony faktem, że nie wolno mu być kanalią, że musi być nią po cichutku, bez należnego rozgłosu. Niczego się nie obawia, gdyż sądzi, że skoro nie ma winy i kary za nią, to i zbrodni także nie ma.
Doliniarz, którego przyłapano na zalotach do cudzej portmonetki i którego Policja goni przez pół miasta, nie idzie odsiadywać swojej niewinności, ale, śmiejąc się z sądu, krokiem dumnym i obrażonym, wraca po ukryty w krzakach, zwędzony portfel i domaga się od nas odszkodowania i przeprosin za szykany. Snajper walący z fuzji do przechodniów jest zaszokowany, gdy słyszy, że kropić do ludzi jest niegrzecznie. Bandyta idzie do pudła na zdrowotny urlop, by odpocząć przed kolejnym zabójstwem. Za bycie prymusem w pierdlu, czyli - Wzorowym Kryminalistą, wychodzi na przepustkę i szlachtuje następną ofiarę.
Ps. 2
Otacza nas szablon, rutyna i banał. Po drodze do wolności, zgubiliśmy duszę. Przebywamy w nerwowej kotłowaninie sprzecznych pragnień, na rozdrożu, pomiędzy pracą, a zdobywaniem mamony na papu, między wyniszczającą pogonią za pieniędzmi, a troską o rodzinę. Żyjemy w światopoglądowym zapętleniu. Tupet, bezczelność, stalowe łokcie, sprężysty grzbiet i dyspozycyjne przekonania, są to cechy umożliwiające nam istnienie. Delikatność, subtelność, honor, są to pojęcia zabytkowe, odległe od skrzeczącej rzeczywistości, więc po wielu trudach związanych z likwidacją ustrojowej nędzy, powróciliśmy do punktu wyjścia i mamy teraz NI TO NI SIO, więc odpoczywamy od myślenia, od minimalnego zainteresowania się tym, co winno pasjonować nas naprawdę, od pytania, czym żyjemy, co nas gnębi.
A zapowiadało się nieźle. Osowiałe społeczeństwo zerwało z apatią, roznosił je optymizm, entuzjazm, poczuło swoją moc i zawładnęła nim powszechna życzliwość. Zanosiło się na raj. Raj spełnionych oczekiwań. Nie na biedę, bezrobocie, wyzysk i strach przed utratą pracy. Każdy miał szczęście w plecaku i od niego zależała przyszłość. Każdy czuł się wolny, miał cel, perspektywy, nadzieję, był u siebie i wszystkim się zdawało, że tak będzie już zawsze. Że na zawsze zapanowała mądrość, równość, sprawiedliwość, że nie może być inaczej.
Po wielu latach emocjonalnej zgagi, czkawek i politycznych palpitacji, po przerwie na gospodarcze drgawki, na upiorną renowację zgliszcz, nastały cepy ZMODYFIKOWANE: uzdrowiciele, wizjonerzy, obłudne kołki ze zdelegalizowanej partii przemieszane z cepami kompromisowej transformacji. Kołki te zabrały się za wyjaśnianie rzeczy oczywistych, i, nie bawiąc się w odcedzanie prawdy od fałszu, hurtem, do korzeni, do fundamentów, poniszczyły, rozwaliły, zohydziły, obśmiały wszystko, co przedtem było dla nich słuszne i niezbywalne, a teraz było zanadto czerwone i, kojarzyło się źle. Cepy te, nie bawiąc się w subtelność, mając w głębokim poważaniu nasze narodowe nadzieje i oczekiwania, wprowadziły stan wojenny rozpieprzając ludzkie więzi i masowy ruch.
Wróciła więc apatia, lęk, zniechęcenie. I znowu nikomu się nic nie chciało. Znowu byliśmy obojętnymi kibicami zaprzepaszczonych marzeń…
Uderzmy się we
własne
piersi: Do spółki z reformatorami z przeceny, wyprodukowaliśmy sobie ten pasztet. Powodem obecnego stanu rzeczy jest brak odpowiedzialności za cokolwiek. Wszechobecna pogarda dla Człowieka i przyzwolenie na nią. Winna jest nasza bezmyślna zgoda na wypaczenie pojęć takich, jak tolerancja, demokracja, prawo.
Ps.3
Pod względem geograficznym rozeznaję się dobrze. Natomiast pod względem umiejscowienia w czasie, kłopotów mam sporo. Zwłaszcza z określeniem epoki, trudności mam niewyobrażalne. Więc mam bezustanny kociokwik w ogłupiałej głowie.
Niby orientuję się, że mamy XXI wiek, wiek bicia piany i krótkich kołder. Bezradnego rozkładania rąk, oracji, krygacji i deklaracji. Postępujących ograniczeń i politycznych drgawek. Dobrego Rządu Przypuszczalnych Fachowców. Swawolnych profesjonalistów od dłubania w nosie. Że mamy wiek zażartych rozmów o niczym, że od PRZESZŁO stu lat mamy okres przejściowy, a demagogiczna mysz wciąż rodzi konkretnego potworka nazywanego KOALICJĄ. Lecz co wynika z tej mojej żałosnej wiedzy?
Gdy mnie zapytać o datę, to "posiadam wiedzę" o tym, że jest środa, mamy godzinę piątą wieczorem, że słońce wzeszło o którejś tam, a ciśnienie znowu jest niskie i opadów brak. Ale gdy mam odpowiedzieć, jaki jest teraz okres historyczny, z mety czuję się niemrawo i zaczynam dukać emocjonalne zdania z dużą ilością niecenzuralnych słów.
Sądząc po tym, co się z nami dzieje, w czym uczestniczymy, jestem we wczesnym średniowieczu. Albo w późnej starożytności. Ale nie w Grecji! Raczej w Barbarii; starożytność, w której żyję, lokalizuje się nie tam, gdzie powstawała Demokracja.
Z wyśnionej solidarności uszło powietrze. Zostały z niej tylko gadgety: rozczulająca nazwa, goły mit i sznur z „Wesela".
Marek Jastrząb
Aerolit
Wysłany: Śro 10:33, 22 Paź 2008
Temat postu:
Współcześni ideolodzy postawili na rozproszenie
POLSKIEGO DUCHA NARODOWEGO
, na jego unicestwienie. Dawniej istniejące więzi duchowe w ramach narodowej wspólnoty zastępowane są coraz nachalniej przez wątłej jakości więzami emocjonalnymi i intelektualnymi, generowanymi w mediach i w wyniku tych socjotechnicznych zabiegów powstaje powoli twór nadal zwany narodem, ale świadomy jedynie swoich biologicznych i tylko biologicznych korzeni. W dodatku nadmiernie rozintelektualizowany w obszarach absurdu, które to obszary są generowane w mediach, jak np. czy prezydent to i tamto, a Doda to...., itp.
W obszarze polityki zapanował cynizm i ironia, i to jednych zniechęca do niej, a innych zwija zamiast rozwijać.
Dzieci i młodzież konsekwentnie wyprowadza się z obszarów narodowej kultury, tradycji i pamięci. Całkowicie i zdecydowanie podcina się młodym ich narodowe korzenie.
Reasumując naród bezwzględnie i systematycznie odzierany jest z tej najbardziej spajającej go warstwy, warstwy duchowej. Inaczej mówiąc naród nasz odzierany jest z tego co go przez wieki cementowało, odzierany jest z duchowego „lepiszcza”.
Każdy z nas ma rodzinę. Naród to również nasza wielka wspólna rodzina.
Nikt z nas nie da sobie wmówić, że nasza miłość do rodziny, żony, męża, rodziców, dzieci, nie pozwala nam zawierać przyjaźni z innymi ludźmi i że jest przeszkodą w kontaktach z innymi. Że inni w nas widzą przez to oszołomów i ciemniaków.
Ale nasza zdolność do refleksji już nie zawsze jest w stanie sobie poradzić z sugestią ideologów lewackich i ich speców od prania mózgów, ze stwierdzeniem, że miłość do Ojczyzny, to cholerna zaściankowość i przeszkoda w byciu otwartym na innych ludzi, zwłaszcza na tych którzy nie są Polakami. Że nie będziemy mogli być przez to obywatelami świata, Europy, czy czego tam jeszcze tkwiąc, w swoim patriotyzmie.
Znam wielu, którzy zaskoczyli w takim trybie postrzegania rzeczy, rzeczy których niestety nie rozumieją.
A jaka z tego wynika konkluzja?
To my jesteśmy nowoczesnymi ludźmi, którzy szanują nie tylko innych,
ale i siebie i swoje korzenie społeczno – kulturowe.
Ludźmi szanującymi swoje rodziny, swój naród z całą jego historią i kulturą, i jesteśmy ludźmi szanującymi wszystkich tych, którzy żyją w pokoju na naszym świecie niezależnie od ich narodowości.
Natomiast ludzie, którzy negują narodowe więzi i potrzebę ich ciągłego odtwarzania w kolejnych pokoleniach, i głoszą publicznie te swoje nihilizmy, albo się do nich stosują, są po prostu ciemnogrodem, i są oszołomami.
Aerolit
Wysłany: Pią 7:19, 26 Wrz 2008
Temat postu:
Lisia walka z pamięcią
Nasz Dziennik, 2008-09-25
Felieton autonomiczny
Czy dojrzały człowiek, dziennikarz, może pisać i wygadywać brednie? Może, bo gazety drukują, a telewizja publiczna udostępnia antenę w najlepszym czasie. Do tego niezbyt oryginalnego stwierdzenia skłonił mnie tekst red. Tomasza Lisa "Budżet pamięci narodowej" zamieszczony w dzienniku "Polska". Oto próbka tego, co pisze Lis:
"... ja bym ów IPN skasował całkowicie. W imię wolności badań i słowa. Niech sobie panowie Cenckiewicz i Gontarczyk piszą swoją PIS-torię, ale niby dlaczego mam za to płacić z własnej kieszeni. Dlaczego mam być sponsorem tej wolności badań, która sprawia, że czarne nazywane jest białym i odwrotnie. Wolność badań, która sprawia, że bohatera Polski nazywa się kapusiem? W d... mam taką wolność. Wolność słowa? Droga jest memu sercu. Ale nie jestem za wolnością słowa i gestu, która pozwala bohatera Polski wybuczeć na cmentarzu w rocznicę Powstania Warszawskiego".
W rozumowaniu T. Lisa brakuje podstawowej logiki, zwykłego sensu, a wysuwane w jego publikacjach wnioski są, po pierwsze, anachroniczne, a po drugie, stają się coraz bardziej niebezpieczne. Bardzo bliskie typowym totalitarnym poglądom.
Jeżeli Tomasz Lis parę zdań wcześniej pisze, że "życie nie jest czarno-białe, że rozgrywa się raczej w sferze szarej, w strefie, gdzie moralna jednoznaczność często nie ma wstępu", i że te wnioski są dla niego "prostą życiową obserwacją", to nie powinny go dziwić zjawiska odkrywania prawdy historycznej, która powoduje, że na kolor biały nakłada się kolor czarny, co, jak wiadomo, daje odcień szarości. Nie powinno go też dziwić nazywanie raz "bohaterem", a raz "kapusiem" osoby, która dokonała wielu rzeczy dobrych, ale również krzywdziła zwykłych niewinnych ludzi, przez co być może nie zasłużyła na to, by stać na cokole pamięci narodowej. A więc redaktorze Lis, życie jest czy nie jest czarno-białe? Czy "bohater" może, czy nie może być równocześnie "kapusiem"? Gdzie tu jest prosta logika?
A teraz kwestie merytoryczne.
Doktorzy historii Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w swojej pracy "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do historii" nigdzie nie nazwali "bohatera Polski" kapusiem. Tak więc Tomasz Lis tendencyjnie kłamie i oczernia Bogu ducha winnych ludzi. Obaj autorzy bowiem wielokrotnie podkreślali, tak w książce, jak i w publicznych wypowiedziach, liczne zasługi Lecha Wałęsy.
Zebrani w rocznicę Powstania Warszawskiego sędziwi akowcy mieli prawo wyrazić swoją dezaprobatę dla "bohatera Polski". To oni, ich pokolenie z bronią w ręku walczyło o wolną Polskę. Zatem oni najlepiej wiedzą, co znaczy wolność, także wolność "słowa i gestu". Redaktor Tomasz Lis nie ma prawa pouczać ich, jak mają postępować. Nie ma prawa oceniać ich "buczenia", bo jest nikim w porównaniu do tych właśnie ludzi. A jego, czyli Tomasza Lisa "bohater Polski" powinien słuchać przede wszystkim powstańców warszawskich i im dziękować za to, że się nie złamali w obliczu wroga. Mógłby się ich zapytać, co im się nie podobało w III RP i dlaczego wyrażali swoją dezaprobatę. Niestety, ten "bohater Polski" woli słuchać Jaruzelskiego i głosić wszem i wobec, że sam obalił komunizm. Swego czasu ten "bohater Polski" walczył o utrzymanie wysokich esbeckich emerytur, a o emeryturach akowców i powstańców warszawskich zapomniał.
Jest rzeczą niewyobrażalną, aby w Polsce międzywojennej, w II RP pojawił się choć głos krytyki wobec weteranów Powstań Śląskich czy Powstania Styczniowego. Otoczeni byli oni powszechnym szacunkiem, wręcz kultem.
Tymczasem Lis odmawia powstańcom warszawskim "prawa do gestu i słowa", czyli prawa do wolności, bo jego "bohater" został "wybuczany".
Ale na tym nie koniec rozpaczliwych, godnych pożałowania "myśli" T. Lisa. Pisze: "Jestem zwolennikiem cenzury, jeśli miałaby ona zablokować dostęp do Internetu swołoczy, która opluwa wielkiego Polaka, który dopiero co zginął w wypadku samochodowym. Bo wolność jest warta wszelkich ofiar, ale niewiele są warci ludzie, którzy opluwają najlepszych z najlepszych. Trudno jest myśleć z szacunkiem o narodzie, w którym gnojony jest każdy, kto w każdym innym kraju miałby zapewniony szacunek rodaków. Czy zasługujemy na szacunek, jeśli sami siebie nie potrafimy szanować? Instytut Podjudzania Narodowego powinien przestać istnieć. Obcięcie jego budżetu to niezasłużenie niska kara".
Co do blokady internetu i cenzury, to red. Lis myśli tak samo jak przywódcy chińscy. W Chinach, zresztą nie tylko, blokuje się internet, są tam także obozy koncentracyjne.
A słowo "swołocz" nie jest polskie, ale rosyjskie. "Swołocz" to określenie charakteryzujące "ludzi budzących odrazę". "Swołocz" to język rasizmu. Właśnie tam, gdzie panował rasizm i faszyzm, istniał kult nieomylnego wodza, którego bezgranicznie należało szanować, którego nie wolno było "opluwać" i "gnoić", na którego nie można było "buczeć". Polska, kiedy rządziła się sama, miała inne tradycje. Nie tak łatwo, nie tak szybko ogłaszano u nas kogoś bohaterem. To dlatego nie było u nas dyktatur i kultu jednostki, a ograniczenia wolności słowa, sumienia, wyznania nie mogły się długo utrzymywać. Najwyraźniej prawdziwą wolność red. Lis ma, jak pisze, w "d...".
Nazywanie IPN "Instytutem Podjudzania Narodowego" i żądanie jego likwidacji jest atakiem na instytucje wolnego Narodu, który odzyskał wreszcie prawo do oceny własnej historii.
Wojciech Reszczyński
Autor jest wicedyrektorem Informacyjnej Agencji Radiowej PR.
Aerolit
Wysłany: Czw 15:56, 03 Lip 2008
Temat postu:
http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=431
Podsuwam wersję wariantu
Niewiarygodne, ale wygląda na to, że „świat” zupełnie zignorował rewelacje na temat Lecha Wałęsy, zawarte w książce doktora Sławomira Cenckiewicza i doktora Piotra Gontarczyka. Tak się akurat składa, że bawię w Sajgonie, gdzie oczywiście gorąco jest, jak w Sajgonie. Motocyklistę, który omal nie zabił mnie na przejściu przez ulicę i z tego powodu taktownie się zatrzymał, żeby się wyekskuzować (bo Wietnamczycy, przynajmniej w Sajgonie, są szalenie, rzekłym nawet - uprzedzająco uprzejmi, chociaż wyglada na to, że żadne zasady ruchu ulicznego do końca tu nie obowiązują), zagadnąłem, co sądzi o posądzeniu sławnego na całym świecie Lecha Wałęsy o współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Motocyklista ów najpierw zawstydził się, bo – aczkolwiek trudno w to uwierzyć – zupełnie nie słyszał o Lechu Wałęsie, więc kiedy mu łamaną wietnamszczyzną wytłumaczyłem, że powinien i o co właściwie chodzi, rozgladając się na boki, tonem mentorskim, bardzo głośno pouczył mnie, że współpraca z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa jest obowiązkiem każdego obywatela, więc Lech Wałęsa musiał być obywatelem wzorowym, a poza tym, to on bardzo się spieszy i życzy mi miłego dnia, którego przeżycie jest tym bardziej prawdopodobne, że właśnie uniknąłem śmierci, a on – zniszczenia motocykla, więc widocznie wszystko jest w najlepszym porządku, z Lechem Wałęsą, kimkolwiek by on nie był, na czele.
W tej sytuacji wygląda na to, że autorytety moralne, a w szczególności redaktorzy pisujący do żydowskiej gazety dla Polaków, troche przesadzają, twierdząc, że powinniśmy się konfundować z powodu książki wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej o Lechu Wałęsie, bo okrywa ona nas, to znaczy tubylczych Polaków „wstydem” przed całym „światem”. Uwzględniając wrodzoną a nawet, kto wie, czy nie rasową skłonność do pewnej przesady (Stefan Kisielewski opowiadał, jaka jest różnica między pielegniarką polską i żydowską; pieleniarka polska rano rzeczowo relacjonuje lekarzowi dyżurnemu, jak pacjenci spędzili noc, podczas gdy żydowska rozpoczyna swoja relację od słów: „panie doktorze, co ja przeżyłam!”), chyba nic nie wskazuje na to, jakoby „świat” oczekiwał, byśmy wstydzili się z powodu współptacy Lecha Wałęsy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. W Wietnamie uważają, przynajmniej oficjalnie, że każdy powinien tak właśnie robić, podobnie zresztą, jak redaktor Adam Michnik. Wprawdzie na temat współpracy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa ostatnio nie wypowiadał się zdecydowanie, ale przecież szefa tejże Służby, czyli generała Czesława Kiszczaka uznał za „człowieka honoru”, a czyż współpraca z człowiekami honoru może być powodem do jakiegości wstydu?
Więc jeśli Jarosław Kaczyński utrzymuje, że „widział” wszystkie donosy „Bolka” i to jeszcze w 1990 lub 1991 roku, kiedy już za jego poręką Lech Wałęsa został prezydentem Polski, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, a tylko najwyżej pytać, w jakim celu w takim razie lansował konfidenta na prezydenta Polski. Oczywicie takie pytania, jako retoryczne, muszą pozostać bez odpowiedzi, podobnie jak pytanie o przyczyny, dla których prezydent Lech Kaczyński, ulegając perswazji senatorów w osobach Kazimierza Kutza (dawniej Kuca), Krzysztofa Piesiewicza i Zbigniewa Romaszewskiego, zablokował lustrację poprzez przywrócenie procedur które miały ją hamować, a które uwalił ostatecznie Trybunał Konstytucyjny w swoim zagadkowym orzeczeniu. Na tym tle kuriozalnie wyglądają zaprzeczenia Andrzeja Milczanowskiego, że nie przekazywał Lechowi Wałęsie „oryginałów”, tylko jakieś kserokopie. Dlaczego w takim razie Lech Wałęsa publicznie przechwalał się, że kupił sobie „same oryginały”? Oczywiście nie od Andrzeja Milczanowskiego, skądże by znowu; Andrzej Milczanowski prędzej by sobie obciął – no mniejsza z tym, niż by Lechowi Wałęsie wydał „oryginały”, to jasne, ale skoro nie od niego – to od kogo? Andrzej Milczanowski do końca 1995 roku był ministrem spraw wewnętrznych i jeśli ktoś za jego plecami sprzedał Lechowi Wałęsie takie oryginały, to dlaczego minister Milczanowski odwrócił się plecami, względnie przymknął na taką transakcję oko? Czy aby nie za cenę gwarancji bezkarności za oskarżenie Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji? Ten Józef Oleksy, szczerze mówiąc, ani mi brat, ani swat, ale jeśli minister spraw wewnętrznych z trybuny sejmowej oskarża swego premiera o szpiegostwo, to są dwie możliwości: albo premier gnije w lochu lub zawisa na linie, albo taki sam los staje się udziałem ministra. A tu – patrzcie Państwo – ani jeden, ani drugi – i to w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej! Czyżby i w tym przypadku zadziałała zasada: „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”? Na to wygląda, ale w takim razie rodzi się pytanie, do których należy Lech Wałęsa – czy do „naszych”, czy do „waszych” – bo to, że jest nie do ruszenia, to widać przecież gołym okiem.
Niezależnie bowiem od ministra Milczanowskiego, również minister Krzysztof Kozłowski ze świętej rodziny krakowskiej, właśnie przypomniał sobie, że akta „Bolka” były „fałszowane” i to jeszcze w 1990 roku, kiedy to on przecież został ministrem spraw spraw wewnętrznych, a od 11 maja 1990 roku – również szefem Urzędu Ochrony Państwa! Co za samokrytyka, co za szczerość! Czy jednak nie jest to aby „zbrodnia komunistyczna”? Wprawdzie Krzysztof Kozłowski jest członkiem jednej ze świętych rodzin krakowskich i z tego tytułu chodzi in odore sanctitatis, a kiedyś na pewno będzie santo subito, ale czy członek świętej rodziny nie może dopuścić się „zbrodni komunistycznej”? Oto temat do rozważań dla doktryny i orzecznictwa, zwłaszcza, że tenże Krzysztof Kozłowski, będąc przyjacielem Tadeusza Mazowieckiego, przeciwko któremu w roku 1990 kandydował na prezydenta Polski Lech Wałęsa, miał tak zwany motyw. Skoro fałszywie oskarżył innego kandydata, Stanisława Tymińskiego o konszachty z libijskim Muammarem Kadafim, to dlaczego nie mógł posłużyć się fałszem w stosunku do drugiego kandydata? Podsuwam tę „wersję” Lechowi Wałęsie, który sprawia wrażenie, jakby mu kolejne „warianty” ostatnio trochę ze sobą kolidowały. Wprawdzie oskarżenie Krzysztofa Kozłowskiego może narazić go na jego dąsy, nie mówiąc o dąsach świętych rodzin, ale jestem pewien, że były minister spraw wewnętrznych może nawet nadstawi drugi policzek, jeśli oczywiście taki rozkaz wyda razwiedka, która niedawno kupiła sobie „Tygodnik Powszechny”. Jeśli razwiedka zatwierdzi, to ten wariant takiej wersji zostanie zatwierdzony do wierzenia i „świat”, łącznie z moim sajgońskim motocylkistą, nie będzie miał innego wyjścia, jak przyjąć to kłamstwo do wiadomości – oczywiście ku chwale naszej ukochanej ojczyzny, której „skarbami narodowymi” są Lech Wałęsa, „drogi Bronisław” i Władysław Bartoszewski, jako Rus, Czech i Lech.
Tymczasem z perspektywy sajgońskiej wygląda na to, że „świat”, niezależnie od targających nim paroksyzmów, związanych z oceną kontaktów Lecha Wałęsy z „komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa”, pogodził się już z modelem wielobiegunowym, w którym Stany Zjednoczone nie są już hegemonem, tylko jednym z walczących cesarstw, które właśnie przystępują do dzielenia stref wpływów na świecie. Oto Korea Północna obiecała Chinom, że przedłoży im dowody zakończenia swego agresywnego programu nuklearnego, po czym Chiny pokażą te Ameryce, która przyjmie to do wiadomości. Czy właśnie wtedy Izrael otrzyma razrieszenije na dokonanie ataku na irańskie instacje nuklearne? Wykluczyć tego się nie da, bo podział świata na strefy wpływów czasami wzbudza niezrozumiały opór rozmaitych sobiepanów, nie uznających przyjętej kolejności dziobania. Za to właśnie, jak pisał zapomniany poeta w wierszu „Lalka: - „każdy ich łaje, każdy kijem kropi”.
Stanisław Michalkiewicz
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2008-06-30 |
www.michalkiewicz.pl
Aerolit
Wysłany: Czw 15:59, 26 Cze 2008
Temat postu:
Wałęsa w swoim krętactwie pośrednio przyznaje się że był Bolkiem. Skoro donosy Bolka są mądre, to jak myślicie czyjego autorstwa mogą być?
http://www.dziennik.pl/polityka/article198666/Walesa_Donosy_Bolka_sa_madre.html
Byłemu prezydentowi podoba się książka IPN
czwartek 26 czerwca 2008 13:46
Wałęsa: Donosy "Bolka" są mądre
Donosy "Bolka" są bardzo mądre" Przeczytałem już 100 stron i muszę powiedzieć, że donosy pisane przez oficera i podpisane Bolek są bardzo mądre" - mówi Lech Wałęsa w TVN24. Twierdzi, że oficer SB wpisał w nich wiele dobrych rad dla "Solidarności". "Nie wiem, czy nie należałoby się szybko do nich przyznać" - ironizuje były prezydent.
"Nikomu te donosy nie szkodzą, a mówią o bardzo ciekawych rzeczach" - dzieli się swoimi wrażeniami z lektury Lech Wałęsa. "Poproszę tylko czytelników, by odrzucić te plewy Cenckiewiczów" - dodaje, w swoim stylu mówiąc o autorach publikacji IPN.
Były prezydent zapowiadał, że nie przeczyta książki o agencie "Bolku". Ale prezes IPN Janusz Kurtyka zrobił mu prezent i przesłał jeden egzemplarz z osobistą dedykacją. Wałęsa nie chciał zdradzić, co napisał do niego Kurtyka. Chętnie za to opowiadał o zawartości książki.
"Mądrze pisał ten oficer, bo przecież nie ja pisałem na maszynie. Mądrze to układał, podpowiadał, jak walczyć" - ocenia publikowane dokumenty były prezydent. "Nie wiem, czy nie należałoby się szybko do nich przyznać, bo są bardzo mądre" - żartuje.
Do tej pory Lech Wałęsa groził autorom książki procesem. Nie wiadomo jeszcze, czy będzie domagał się odszkodowania, gdy skończy lekturę o "Bolku". "Najpierw byłem wściekły, ale potem doszedłem do wniosku, że to dobrze, że takie niejasne tematy są za mojego życia wyjaśniane" - przyznaje teraz.
Aerolit
Wysłany: Czw 10:09, 26 Cze 2008
Temat postu:
O tym jak bezpieka chroniła BOLKA
Nr 18
1981 luty 21, Warszawa - Plan działań przygotowany przez Departament III "A" MSW w razie pozbawienia Lecha Wałęsy funkcji przewodniczącego KKP NSZZ "Solidarność"l
Warszawa, dnia 21 II 1981 r.
TAJNE SPEC[jalnego] ZNACZENIA
KONCEPCJA przygotowania i realizacji działań na przypadek wykonania zamiaru eliminacji Lecha Wałęsy z przewodniczącego KKP NSZZ "Solidarność" przez KSS KOR i elementy "ekstremistyczne"
1. Analiza zjawisk występujących ostatnio w niektórych ogniwach "Solidarności", a głównie na forum Krajowej Komisji Porozumiewawczej wskazuje, że:
1.1. KSS KOR przejawia zamiary zdjęcia bądź doprowadzenia do rezygnacji Lecha Wałęsy ze stanowiska przewodniczącego KKP, jako ,,zbyt ugodowego wobec rządu";
1.2. J[acek] Kuroń przygotowuje klimat do obsadzenia stanowiska przewodniczącego KKP przez osobę oddaną KSS KOR-owi. Realne przesłanki wskazują, że J[acek] Kuroń typuje na to stanowisko Zbigniewa Bujaka, przewodniczącego MKZ Regionu "Mazowsze".
2. Aktualne rozpoznanie wskazuje, że przeciwko L[echowi] Wałęsie opowiedzą się (na forum KKP i w terenie) przewodniczący następujących MKZ: Bujak ("Mazowsze"),
[Jan] Rulewski (Bydgoszcz), [Eligiusz] Naszkowski (Piła), [Andrzej] Sobieraj (Radom), [Andrzej] Słowik (Łódź) oraz osoby związane z KO KKP - ich MKZ-y mogą reprezentować linię obrony Wałęsy): [Lech] Dymarski(Poznań), [Karol] Modzelewski (Wrocław), [Tadeusz] Jedynak
a także eksperci i doradcy związani z KSS KOR we wszystkich ogniwach
3. W obronie Wałęsy opowiedzą się czynnie:
3.1. MKZ w: Bielsku-Białej, Bytomiu, Katowicach, Wałbrzychu, Lublinie, Szczecinie, Krośnie, Rzeszowie i tzw. mniejsze;
3.2. Episkopat Kościoła katolickiego i eksperci ze stowarzyszeń chrześcijańskich;
3.3. Chłopi - w rezultacie udziału Wałęsy w końcowej fazie pertraktacji strajkujących w Rzeszowie i Ustrzykach z rządem.
4. W razie zaistnienia przewidywanej sytuacji planuje się podjęcie szeregu działań obronnych i ofensywnych.
4.1. Polska Agencja Prasowa winna opublikować oświadczenie zawierające tło i przyczyny odsunięcia Lecha Wałęsy ze stanowiska przewodniczącego KKP przez KSS KOR i elementy "ekstremistyczne" w "Solidarności". Projekt oświadczenia winien być opracowany w Zespole Propagandy KC PZPR z wyprzedzeniem;
4.2. Wskazanym byłoby oświadczenie Episkopatu broniące Lecha Wałęsy. Rolę inspirującą winien przejąć Dep[artament] IV MSW;
4.3. Wskazanym jest natychmiastowe spotkanie się z L[echem] Wałęsą przez członka rządu (wicepremiera [Mieczysława F.] Rakowskiego albo ministra [Stanisława] Cioska i opublikowanie komunikatu rzecznika prasowego rządu, w treści którego wyrażony byłby szczery żal z powodu odejścia L[echa] Wałęsy ze stanowiska przewodniczącego Krajowej Komisji Porozumiewawczej;
4.4. Wyprzedzająco opracować treść ulotki w obronie Wałęsy, a przeciwko KSS KOR. Zawierać ona winna:
sylwetkę Wałęsy, odpowiedź na pytanie, dlaczego KOR wykańcza go, akcentować powiązania KSS KOR z zachodnimi ośrodkami dywersyjnymi, ewentualnie, kto występował i głosował przeciwko Wałęsie.
Treść ulotki opracują: Wydz[iał] I i III Dep[artamentu] III-A i Wydz[iał] IX Dep[artamentu] III MSW.
Ulotki winny być rozkolportowane w miejscach publicznych miast wojewódzkich i w dużych zakładach pracy, siłami własnymi SB, po zdjęciu Wałęsy.
4.5. Wszystkie piony operacyjne uruchomią w trybie natychmiastowym sieć osobowych źródeł informacji, zlecając im zadanie wywołania i podtrzymania w miejscach pracy dyskusji na temat odwołania Wałęsy oraz inspirowania innych osób do zadawania pytań działaczom "Solidarności" - kto i w czyim interesie doprowadził do zdjęcia wymienionego oraz żądanie przywrócenia Wałęsie władzy.
4.5.1. Wytypowana sieć winna w trakcie dyskusji wskazywać na KSS KOR i osobiście J[acka] Kuroniajako sprawców "wykończenia" Wałęsy.
4.5.2. Zmasowane działania poprzez osobowe źródła informacji i w drodze ulotkowej winny wywołać powstanie "powszechnej obrony" Wałęsy i potępienie KSS KOR.
4.6. Inspirowanie środków masowego przekazu.
4.6.1. Wytypowani uprzednio redaktorzy telewizji i radia winni przeprowadzać wywiady z robotnikami dużych zakładów przemysłowych, opowiadających się za powrotem L[echa] Wałęsy i natychmiast je publikować;
4.6.2. Dep[artament] II w zakresie możliwości inspirował będzie korespondentów zachodnich do obrony Wałęsy i wskazywania na KSS KOR jako sprawcę "przewrotu" w "Solidarności";
4.6.3. Dep[artament] I spowoduje nadsyłanie z krajów zachodnich, o[d] licznej Polonii, listów w obronie Wałęsy, kierowanych do MKZ dużych zakładów pracy i KKP;
4.6.4. MSZ poprzez swoich pracowników w kraju i za granicą winno podczas spotkań ze swoimi partnerami z państw zachodnich odpowiednio naświetlać fakt usunięcia Wałęsy.
5. Następnym etapem działalności winien być generalny atak na przeciwników Wałęsy - doprowadzenie do ich kompromitacji, izolacji i odsunięcie od wpływów w "Solidarności". W tym celu należy użyć sieci TW oraz inspirować ogniwa "Solidarności" i działaczy w dużych zakładach przemysłowych, które poprzednio występowały w obronie Wałęsy.
OPRACOWANO w Wydz[iale] III Dep[artamentu] III-A [MSW]
Źródło: IPN 0236/277, t. 2, k. 208-211, oryginał, mps.
Aerolit
Wysłany: Śro 10:31, 25 Cze 2008
Temat postu:
http://www.rp.pl/artykul/153554.html
Bronisław Wildstein 25-06-2008
Film o śmierci, zdradzie i nieodkupionych winach
Na pierwszy rzut oka „Trzech kumpli” to film o PRL. W rzeczywistości jednak jest to obraz III RP, w której nierozliczeni esbecy, wykorzystując swoje układy, robią kariery – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”
Trzech kumpli” Ewy Stankiewicz i Anny Ferens to świetny film. Niezręcznie mi to pisać, gdyż, tak się złożyło, jestem jednym z jego bohaterów. Jestem jednak również dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, a redakcja poprosiła, abym się na ten temat wypowiedział. Więc to robię.
Jak się zaczęło
Ponad trzy lata temu, po wyrzuceniu mnie z „Rzeczpospolitej” przez jej ówczesnego naczelnego Grzegorza Gaudena, pojawiła się u mnie pomysłodawczyni filmu Ewa Stankiewicz.
Z pracy zostałem wyrzucony z powodu hałasu, jaki wywołała tzw. lista Wildsteina. Lista ta była osobowym katalogiem zbiorów IPN, który wyniosłem, aby pokazać go moim kolegom dziennikarzom. Chodziło mi o szersze zainteresowanie świata mediów zawartością IPN-owskich archiwów, co uniemożliwiłoby – a w każdym razie utrudniłoby – ich zamknięcie, czego domagała się wtedy „Gazeta Wyborcza”. Dziś żąda zamknięcia całego IPN.
Sprawa wywołała duże zainteresowanie. Po wielu moich wypowiedziach w radiu i telewizji odkryła ją również „Gazeta Wyborcza”, która na czołówce opublikowała artykuł pod tytułem „Ubecka lista krąży po kraju”. Śledztwo autora artykułu doprowadziło go do podejrzenia, że listę z IPN mógł wynieść dziennikarz. Moje nazwisko z wypowiedzi rozmówców zostało jednak skrzętnie usunięte. Gdyby pozostało, wtedy trzeba by było mnie zapytać, a ja wyjaśniłbym sprawę. Ale przecież chodziło o wszystko, tylko nie o wyjaśnienie.
Przerażony Gauden zapytał mnie, co robić. Zaproponowałem zainicjowanie dyskusji na ten temat, do której on, jako naczelny, napisze wstęp. Przystał – i we wstępie oświadczył, że ma do mnie zaufanie. Była niedziela, a więc pierwsza część dyskusji ukazała się w poniedziałek. Tego dnia zostałem przez naczelnego wyrzucony z pracy. Zapewne był to praktyczny objaw deklarowanego zaufania.
Miesiące tropienia esbeków
Rozwodzę się nad tym tak długo, gdyż właśnie ta sytuacja zafascynowała twórczynię filmu. W latach 70. w PRL było trzech kumpli: jeden Stanisław Pyjas został zabity przez bezpiekę, drugi Lesław Maleszka – jak się okazało po latach – był agentem SB, a trzeci, autor tego tekstu, próbował dojść prawdy w sprawie zamordowanego przyjaciela. I ten trzeci został wyrzucony z gazety za próbę wyjaśniania PRL-owskich sekretów. Natomiast ujawniony cztery lata wcześniej agent spokojnie pracuje w dzienniku, który organizuje nagonkę na jego demaskatora.
Ewę Stankiewicz, która w momencie zamordowania Pyjasa ledwie pojawiła się na świecie, mniej interesowały tamte sprawy. Interesowała ją teraźniejszość III RP.
Film pierwotnie planowany jako produkcja offowa się rozrastał. Trzeba było znaleźć profesjonalnych producentów. Finalnie film wyprodukował TVN. Obserwując z coraz większym podziwem prace reżyserek, bo do Ewy Stankiewicz dołączyła Anna Ferens, kibicowałem im coraz namiętniej. Autorki potrafiły miesiącami tropić byłych esbeków, zaprzyjaźniać się z ich sąsiadami, aby wymusić na nich nagrane ukrytą kamerą wypowiedzi. Czułem, że powstaje dokument, jakiego w Polsce nie było. Fakt, że trzeba było czekać na niego 19 lat od upadku komunizmu, dużo mówi o naszej rzeczywistości.
Koloryt PRL
Dziesiątki, jeśli nie setki godzin nagrań zaowocowały po trzech latach intensywnej pracy filmem, który jest dużo więcej niż dokumentem o sprawach sprzed 30 lat. Równocześnie doskonale pokazuje PRL-owskie realia. W filmie sporo jest inscenizowanych fragmentów, których obawiałem się najbardziej.
Zwykle inscenizacje rażą sztucznością. W „Trzech kumplach” są na tyle dobrze zrobione, że kiedy zacząłem oglądać pierwszy fragment, zdumiałem się, skąd autorki wzięły nagrania z tamtych lat. Koloryt lokalny, który potrafiły one wydobyć – choć przecież nie znają go z autopsji – najlepiej świadczy o ich talencie.
Nie ma miejsca na rozliczenie podłości
Na pierwszy rzut oka to film o PRL. Świecie totalitarnego konformizmu lat 70., pod którego zwyczajnością czai się terror i strach. Głównie jednak jest to obraz III RP, w której nierozliczeni esbecy, wykorzystując swoje układy, robią kariery i starają się nie mówić o przeszłości nie tylko dlatego, że jest ona dla nich niewygodna. Nadmiar szczerości jest groźny. Jak mówi jeden z funkcjonariuszy: „Nie mam ochoty zawisnąć na własnym parkanie”.
W III RP zrobiono wszystko, aby nie tylko nie potępić zła, a więc również zdrady, jaką była działalność agenturalna, zrobiono wszystko, aby nic nie zakłóciło komfortu dawnych łotrów i zdrajców
Pod koniec filmu jeden z inteligentniejszych funkcjonariuszy, ten, który zwerbował Maleszkę, na pytanie: czy zdając sobie sprawę z późniejszych wypadków, raz jeszcze podjąłby pracę w SB, wybucha śmiechem. – To dobre pytanie – powtarza.
W chwilach refleksji esbek przyznawał, że z dzisiejszej perspektywy ściganie ludzi za czytanie zakazanych książek wydaje się bez sensu. Ale jego ostateczna wypowiedź nie pozostawia wątpliwości. Dlaczego nie miałby powtórzyć kariery, która przyniosła mu same korzyści?
I to nie tylko w PRL, ale głównie po jego upadku.
W tym miejscu dotykamy podstawowego problemu filmu. Nieomal się nie zdarza, aby ludzie, którzy czynili zło, samodzielnie potrafili się z niego rozliczyć. Tylko w atmosferze publicznego potępienia uwolniona może zostać refleksja prowadząca do uznania własnych win, a ostatecznie – do ekspiacji.
W III RP zrobiono wszystko, aby nie tylko nie potępić zła, a więc również zdrady, jaką była działalność agenturalna, zrobiono wszystko, aby nic nie zakłóciło komfortu dawnych łotrów i zdrajców. Zrobiono wszystko, aby mogli cieszyć się oni owocami swoich draństw. W takiej atmosferze nie ma miejsca na rozliczanie własnych podłości.
Niewygodne pytania
Jeden z funkcjonariuszy oburza się, że Maleszka za łatwo przyznał się do swojej agenturalności. Można odnieść wrażenie, że sam Maleszka dzisiaj tego żałuje. Wtedy zdawało się mu, że nie miał wyjścia. Dziś wie, że w jego obronie stanęłyby „autorytety”.
Jeden z nich: redaktor „Tygodnika Powszechnego”, pierwszy niekomunistyczny szef MSW, Krzysztof Kozłowski, oskarżył o „podły donos” członków Studenckiego Komitetu Solidarności, którzy opublikowali list demaskujący Maleszkę. Również dziś w swoim zachowaniu nie znajduje on niczego niestosownego. Kozłowski musiał wiedzieć o agenturalności Maleszki. Na stwierdzenie autorek, że sam Maleszka przyznał się do współpracy, były minister oświadcza, iż nie jest to jeszcze dowód przed sądem.
Oto karykatura relacji międzyludzkich sprowadzonych do sądowych procedur, gdzie moralność zastępowana jest przez prawniczą kazuistykę. Oczywiście Kozłowski czuje, że broni złej sprawy, ale woli się kompromitować, niż przyznać do błędów. Jego gesty, kiedy przerywa wywiad, aby uciec przed rozmówczyniami, przypominają złapanego w pułapkę szczura.
Zdolność autorek do zapędzenia w kozi róg nawet wytrawnego dyskutanta najlepiej widać w momencie rozmowy z Adamem Michnikiem, którego autorki dopadają na uniwersytecie w trakcie jego autorskiego spotkania. Autorki mają niezwykłą zdolność do zadawania najprostszych pytań, które oduczyliśmy się już stawiać. Michnik odpowiada, że wprawdzie Maleszka o lustracji pisał zgodnie ze stanowiskiem „Wyborczej”, ale w jego wypadku było to nieuczciwe, gdyż powodowane interesem osobistym. Na kolejne pytanie, że w takim razie ma znaczenie, kto kim był – co prowokuje oczywiście (niezadane przez autorki) pytanie o lustrację – nie umie odpowiedzieć. Znamienne, że sala wypełniona wielbicielami Michnika brawami nagradza właśnie przygważdżające go autorki filmu.
Doskonały redaktor „Wyborczej”
Głównym bohaterem jest Lesław Maleszka. To jego kwestie w „Trzech kumplach” odsłaniają przebiegłość, jaką człowiek potrafi uruchomić w celu samousprawiedliwienia oraz satysfakcję, jaką może dostarczyć zdrada. Ale wcześniej obserwujemy innego agenta SB, Jarosława Reszczyńskiego, dziś pracownika naukowego UJ, który odegrał szczególną rolę w rozpracowaniu grupki studentów planujących dopiero działalność opozycyjną. Wszedł w środowisko, wytypował jego „najniebezpieczniejszych” reprezentantów i potencjalnego agenta. Oczywiście dziś broni go jego środowisko naukowe.
Reszczyński jednak różni się od Maleszki. Widać, że wspomnienie agenturalnej roli coś go kosztuje, może nawet boli. Może jeszcze się nie przyzwyczaił – jak Maleszka – że dawne zdrady nic nie kosztują, gdyż najbardziej wpływowe środowiska zajmują się obroną dawnych agentów.
Maleszka został usunięty z „Wyborczej” na parę dni przed premierą filmu. Być może jego szefów zirytowało to, że dał się przyłapać na pracy redakcyjnej, która daleko wykraczała poza „adiustowanie tekstów”, czym podobno miał się zajmować.
W każdym razie dziś na pytanie o byłego redaktora ludzie z „GW” mogą odpowiadać: „Jaki Maleszka? Taki u nas nie pracuje”.
Dość często ludzie zdumiewali się, jak tego typu człowieka można tolerować w redakcji. Moja refleksja jest odmienna. Dlaczego „Wyborcza” prześladuje Maleszkę? Jeśli agenturalna przeszłość jest na tyle mało znacząca, że obywatele nie powinni – zgodnie z doktryną „GW” – wiedzieć: czy ich demokratycznie wybierani przedstawiciele mają za sobą jej epizod; jeśli „Gazeta” brała w obronę Roberta Mroziewicza, Henryka Karkoszę, Małgorzatę Niezabitowską itd. i przekonywała, że agenturalności udowodnić nie sposób, a jeśli już się jej dowiedzie, to trzeba przyjąć, że agenci byli ofiarami, a próba ich demaskacji jest „polowaniem na czarownice”; jeśli pamiętamy to wszystko, to oburzenie ogarnąć może na złe potraktowanie Maleszki.
Dwudziestokilkuletni fotograf z „Wyborczej” opowiadał mojej znajomej o doskonałym redaktorze Maleszce, do którego ustawiają się kolejki gazetowych autorów. Zwróciła mu więc uwagę, że ten wybitny redaktor był także agentem SB.
– No, i ma jeszcze taką fascynującą przeszłość – podsumował fotograf. Proszę się zastanowić, w jakiej atmosferze mogą rodzić się podobne oceny.Świat, w którym zakwestionowano zdradę, jest światem, w którym zakwestionowana jest moralność. Zdrada jest rewersem moralności, złamaniem jej podstawowych zasad. Jeśli nie jesteśmy w stanie tego potępić, a nawet rozpoznać, to jak możemy wyznaczyć zasady i trzymać się ich?
Kraj o dwóch twarzach.
„Trzech kumpli” pokazuje zastraszony i pogrążony w konformizmie kraj, który budzi się powoli, aby dojrzeć do wspaniałego fenomenu „Solidarności”. Polska ma więc dwie twarze: konformizmu, a nawet zdrady, ale również heroicznego oporu, który jak w wypadku Pyjasa mógł kosztować życie. Te dwie twarze ma również lider „Solidarności”, wielka figura polskiej historii Lech Wałęsa.
Wałęsa ugiął się w sytuacji niezwykle trudnej. Trudno go nawet dzisiaj tym obciążać. Pomimo wszystkich okoliczności współpraca z SB jest epizodem mało chwalebnym. Wałęsa potrafił zerwać tę współpracę i podjąć działalność, która po wielekroć odkupiła jego słabości. Kiedy nadeszła wolna Polska, Wałęsy nie tylko nie było stać na przyznanie się do wstydliwego fragmentu swojego życiorysu. Kłamał, kręcił i łamał prawo, aby ukryć prawdę na temat przeszłości. Prawdopodobnie z tego powodu podejmował fatalne wybory polityczne.
Kiedy fakty te odsłoniła praca historyków IPN, Wałęsa zaczął grozić i straszyć. Czuje się pewnie, gdyż po jego stronie opowiedzieli się ci sami co zawsze wrogowie ujawnienia przed narodem prawdy o jego najnowszych dziejach. Dziś wzywają oni do zniszczenia IPN, a więc powrotu do sytuacji z początku lat 90., kiedy wiedza historyczna dostępna była dla wybranych, w tym oczywiście dawnej nomenklatury, SB czy wywiadów ościennych mocarstw. Do „autorytetów” walczących o ukrycie prawdy dołączyło się wielu polityków powodowanych doraźnymi interesikami. W ostatnią sobotę mieliśmy do czynienia ze smutnym widowiskiem. Imieniny Wałęsy przekształcone zostały w spektakl poparcia go nie jako reprezentanta „Solidarności”, ale człowieka, który odmawia przyznania się do win.Ponury komentarz do „Trzech kumpli”.
Źródło : Rzeczpospolita
Aerolit
Wysłany: Czw 18:03, 19 Cze 2008
Temat postu:
Obejrzałem "TW Bolek". Po filmie była dyskusja w programie "Drogi do wolności"
Bogdan Lis, ten z Solidarności przyznał się, że wierchuszka Solidarności wiedziała, iż Wałęsa "był" (nie jest, tylko był) agentem i obrońcy agenta występujący w programie zarzucili społeczeństwu, czemu wybrało go w demokratycznych wyborach prezydentem. Widocznie szanowało i uznało zasługi, stwierdzili.
Ano wybrało, bo ufało, bo nie znało prawdy, bo chciało mieć lepiej
.
Demokracja bez dostępu do prawdy nie istnieje, nie ma jej. Bez dostępu do prawdy może być tylko demokracja socjalistyczna, albo demokracja libertyńska, czyli inaczej mówiąc najzwyklejszy totalitaryzm.
Ziemkiewicz zauważył, że były więc dwie prawdy, jedna dla wtajemniczonych, druga dla maluczkich.
W momencie, gdy Bolek był prezydentem miał okazję się zrehabilitować, stanąć po stronie Polski. On jednak stanął po stronie sitwy. To moim zdaniem jego najobrzydliwszy czyn. Jeszcze bardziej obrzydliwy niż kapowanie.
Gdyby był inteligentny to w Polskim społeczeństwie uwolnił by się od odpowiedzialności za swoją nieuczciwą przeszłość. Ale on zadufany w sobie, nie wykazał ani skruchy, ani chęci naprawy błędów, ani chęci zadbania o swój ojczysty kraj. Polskę oddał sitwie na pożarcie, a sam postanowił zmienić prawdę historyczną i wymazać z archiwów esbeckich ślady swojej kolaboracji. Na szczęście esbeki skrupulatnie pracowali i zostawili więcej śladów niż można było wstępnie ocenić.
Znaleźli się też ludzie, którzy po nitce dotarli do kłębka prawdy i przybliżyli ją polskiemu narodowi.
Myślę, że to największa wpadka sitwy od czasu tzw. transformacji ustrojowej.
Aerolit
Wysłany: Sob 8:54, 07 Cze 2008
Temat postu:
http://www.medianet.pl/~naszapol/0823/0823wysi.php
WAŁĘSIE BIJE DZWON PRAWDY
Z Krzysztofem Wyszkowskim, publicystą i działaczem przedsierpniowych Wolnych Związków Zawodowych, rozmawia Piotr Jakucki
- 13 maja Sąd Wojewódzki w Gdańsku odroczył, w kolejnej odsłonie, proces o naruszenie dóbr osobistych wytoczony przeciwko Panu przez Lecha Wałęsę. Przypomnę: poszło o to, że zarzucił Pan byłemu przewodniczącemu "Solidarności" agenturalność. Jest Pan zadowolony z decyzji Sądu?
- Nowa sędzia zachowuje się całkowicie odmiennie od swych poprzedniczek. Wysłała już do IPN zapytanie, czy w archiwum Instytutu istnieją jakieś dokumenty, które nie były znane Sądowi Lustracyjnemu rozpatrującemu sprawę Lecha Wałęsy w 2000 r. Ta decyzja oznacza, że podczas następnych rozpraw rozpocznie się postępowanie dowodowe, którego bezprawnie odmawiano podczas poprzednich dwóch procesów przed Sądem Okręgowym w Gdańsku, co dwukrotnie zostało napiętnowane w orzeczeniach Sądu Apelacyjnego. Wynik postępowania dowodowego jest oczywisty, a więc od tej chwili Wałęsie bije dzwon prawdy.
- Być może wyrok zapadnie w innych już realiach. W ostatnim numerze "Naszej Polski" opublikowaliśmy zapis rozmowy, jaką przeprowadził Pan przed kilkoma laty z funkcjonariuszem SB. Poświadcza on, że Wałęsa podpisał deklarację lojalności. Kiedy ta rozmowa się odbyła i czy jest wiarygodna? Czy ten funkcjonariusz zgodził się wystąpić jako świadek na rozprawie?
- Tak, będzie moim świadkiem, ponieważ jego relacja jest prawdziwa, tzn. w najdrobniejszych szczegółach została następnie potwierdzona dokumentami i relacjami innych świadków. Szczegółów kontaktu na razie nie chcę ujawniać, żeby nikomu nie zaszkodzić. To bardzo ciekawa postać - człowiek, który przez cierpienie osobiste doszedł do przekonania, że musi stanąć po stronie prawdy. Mam dla niego wielki szacunek, bo ujawnienie mi szczegółów agenturalnej praktyki Wałęsy z pewnością nie było łatwe w sytuacji, gdy "układ" trzyma się mocno i potrafi się mścić za zerwanie zmowy milczenia. W przeciwieństwie do bogatego i wpływowego Wałęsy, ja nie mógłbym zrewanżować się mu w żaden skuteczny sposób. Oczywiście zapytałem o zgodę na nagrywanie i ją otrzymałem. Niedawno relacja tego byłego funkcjonariusza SB została nakręcona profesjonalnym sprzętem jako film, który może już niedługo zostanie wyemitowany.
- Od lat mówi się, że Wałęsa przyznał się do faktu donoszenia do SB na pewnym spotkaniu, chyba pod koniec lat 70. lub w 1980 r., proszę ewentualnie mnie skorygować, w którym uczestniczyli działacze WZZ. Czy takie spotkania faktycznie miało miejsce?
- Tak, ludzie godni zaufania wielokrotnie opowiadali mi, że w grudniu 1979 r. w mieszkaniu Joanny i Andrzeja Gwiazdów Wałęsa przyznał się do współpracy z SB i zostało to nagrane na magnetofon przez Andrzeja Bulca. Niestety kasetę wziął do skopiowania Bogdan Borusewicz i więcej jej nie widziano.
- Czy innym przełomem dla Pana może być publikacja IPN - książka Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza, w której mają się znaleźć nieznane fakty dotyczące TW "Bolka"? Były prezydent reaguje z dziwnie wielką furią, znieważając m.in. prezydenta RP, grożąc sądami i niszczeniem książek. W ubiegły czwartek powiedział, że "tylko tchórze nie mieli teczek". Skąd ta postawa? Przecież w świetle prawa i postanowień Sądu Lustracyjnego Wałęsa jest czysty?
- III RP tworzyła prawo w taki sposób, żeby chroniło ono ludzi PRL i ich agentów. Tylko dzięki takiemu prawu i manipulacjom sądowym Wałęsa, a razem z nim Aleksander Kwaśniewski, nie zostali uznani za kłamców lustracyjnych i mogli startować w wyborach. Gdyby chodziło tylko o sytuację krajową, to Wałęsa nie miałby powodu występować z procesem przeciwko mnie - ostatecznie tolerował publiczne oskarżenia już od ćwierć wieku. Sam Wałęsa przyznawał podczas procesu, że musiał złożyć pozew na żądanie firm organizujących mu spotkania, za które otrzymuje olbrzymią zapłatę, jak twierdził, nawet po 100 tys. dolarów. Firmy te dowiadywały się o formułowanych w Polsce zarzutach i poprosiły Wałęsę o ich wyjaśnienie. Tą drogą, walcząc o pieniądze i w przekonaniu, że wyrok Sądu Lustracyjnego gwarantuje mu łatwą wygraną, Wałęsa pozwał mnie do sądu, czym niespodziewanie sam wprowadził się w sytuację bez wyjścia.
- Wałęsa oświadczył, że publicznie ujawni, kto faktycznie jest "Bolkiem". Kogo może mieć na myśli? Na swoim blogu napisał Pan, że może mu chodzić o Jerzego K., pracownika stoczni, działacza WZZ, a potem "Solidarności", zwerbowanego do współpracy z SB w 1971 r. Może Wałęsa mówi prawdę?
- Nie, Wałęsa w dalszym ciągu kręci. Współczuję mu, bo jest w strasznej sytuacji, ale nie mogę wyzbyć się głębokiego oburzenia z powodu jego bezczelności i braku szacunku do opinii publicznej, która go niegdyś tak wysoko wyniosła. Okazało się, że koncept przerzucenia winy na kolegę nie może być skuteczny. Wiem, co powie Wałęsa i radzę mu, żeby tego nie zrobił, bo nowy pomysł na dalsze oszukiwanie jest już tak głupi, że może narazić go na ośmieszenie.
- Nie ma Pan wrażenia, że w obronie Wałęsy uaktywnił się po raz kolejny "front antylustracyjny"? Wystosowany został nawet list w obronie przywódcy "Solidarności". Skąd bierze się ten parasol ochronny nad Wałęsą?
- "Front antylustracyjny" to dzisiaj wielka formacja składająca się nie tylko z nomenklatury PRL i jej agentury, ale rozbudowana o szerokie kręgi zainteresowane w utrzymaniu postkomunistycznego status quo, czyli realiów III RP. Wałęsa jest przez ten front traktowany przedmiotowo, ale muszą go bronić "jak niepodległości", ponieważ osłania cały "układ" legendą "Solidarności". Dzięki Wałęsie można używać osławionego chwytu - agenturalność Wałęsy i innych nie może być prawdą, bo gdyby była prawdą, to by musiało znaczyć, że komuniści i ich agenci sami się obalili. Oczywiście i komuniści, i ich agenci wcale się nie obalili, a tylko się "stransformowali" i żyją jeszcze lepiej niż dawniej.
- Mówi się o Wałęsie, jako o "człowieku "Solidarności". Ale czy człowiek, który publicznie oświadcza, że doprowadzi do oddania na przemiał książki jego dotyczącej, i oświadcza, że IPN pracuje dla bezpieki, może być tak charakteryzowany?
- Historia nie po raz pierwszy prezentuje obraz wielostronny, gdy ten sam człowiek występuje jednocześnie w kilku sprzecznych rolach. Badania nad ruchem Solidarności" postępują bardzo powoli, ponieważ "układ" ich nie chce i ma możliwości ich blokowania. Zapowiadana książka to zaledwie krok w stronę wiedzy o mechanizmach najnowszej historii Polski, więc długo jeszcze znajdować się będziemy zaledwie na progu prawdziwej wiedzy o systemie PRL i uwikłaniach poszczególnych ludzi, a także całych grup społecznych.
Obserwując Wałęsę z bliska przez wiele lat, jestem przekonany, że nie jest postacią jednowymiarową, np. tylko kukłą w rękach organizatorów jego kariery. Niestety on sam zamiast stanąć po stronie prawdy, której poznanie stanowi wielką szansę dla dobrobytu i bezpieczeństwa Polski, redukuje się do roli bezwolnego narzędzia w polityce "układu", czym wytwarza nie całkiem prawdziwe wrażenie, że był i pozostał wierny wyłącznie postkomunistom.
- Rozmawiamy tuż przed kolejną rocznicą obalenia przez Wałęsę rządu Jana Olszewskiego. Tak jak wtedy sprawa "Bolka" po tym, jak doradca prezydenta Andrzej Zybertowicz powiedział w Radiu RMF FM, że zapoznał się z treścią książki Cenckiewicza i Gontarczyk i stwierdza, że były prezydent współpracował z bezpieką.
Jedyna różnica to taka, że Wałęsa nie może już nikogo obalić?
- Tak, tym razem rolą Wałęsy jest tylko trwanie w uporze, a z roli pomocniczej do sytuacji głównego rozgrywającego przeszedł Donald Tusk. Tak jak przed 16 laty chodzi o unieszkodliwienie zagrożenia, jakie dla "układu" stanowi prawda. O odpowiedź na pytanie, które stawiał premier Jan Olszewski: czyja jest Polska? Jest rzeczą równie charakterystyczną co skandaliczną, że publikacja naukowa ogłaszana jest jako akt agresji wobec polskiej racji stanu. Oskarżyciele sami w ten sposób przyznają, że prawda, choćby przedstawiona w odniesieniu do pojedynczego problemu, ma wobec nich moc zabójczą. Nie bronią Wałęsy ani Polski - trzęsą się ze strachu o samych siebie.
- W 2006 r. w wywiadzie dla naszej redakcji wyraził Pan nadzieję, że Wałęsa nie ucieknie przed prawdą. Pana zdaniem - bliżej do tego czy dalej?
- W konkretnej sprawie TW "Bolka" widać już koniec drogi. To jednak oznacza, że szerokiej publiczności ukaże się za chwilę ogromna przestrzeń, która dotychczas była skutecznie ukrywana za monumentalną konstrukcją idola, który rzekomo "obalił komunizm". Gdy idol zostanie zredukowany do swojej naturalnej postaci okaże się, że czeka nas dużo większa praca niż wydobywanie się z nieświadomości, w której nas trzymano. Stawienie czoła temu wyzwaniu będzie wymagało ogromnego wysiłku. Okaże się dopiero, czy współczesnych Polaków stać na odwagę budowania wolnej Polski.
- Dziękuję za rozmowę.
kraj@naszapolska.pl
Aerolit
Wysłany: Śro 12:36, 04 Cze 2008
Temat postu:
http://swkatowice.mojeforum.net/czy-walesa-moze-pozostac-quotkims-wielkim-quot-temat-vt4943.html
Leszek Zborowski
10.000.000 Kowalskich
Od długiego czasu przyglądam się dyskusji na temat przeszłości naszego narodowego symbolu, Lecha Wałęsy. Coraz częściej pojawiające się oskarżenia o jego kontakty ze służbami bezpieczeństwa, a co za tym idzie coraz większe wątpliwości co do prawdziwości jego kombatanckiego życiorysu, spowodowały zmianę stanowiska jego najzagorzalszych obrońców. Obawiając się przebudzenia z przysłowiową „ręką w nocniku”, zwolennicy wodza rozwijają intensywnie opinie, że jeśli nawet coś tam w młodości przeskrobał to jego późniejsze działania mają niejako niwelować te drobne skazy w życiorysie. Ku mojemu zdziwieniu ten sposób myślenia staje się wspólny dla ludzi, którzy poza tym, często nie mają raczej wiele wspólnego ze sobą.
Przekonanie o nietykalności symbolu, czyli Wałęsy, jest zaskakująco rozpowszechnione.Trafiłem niedawno na wypowiedź senatora Piesiewicza, który stwierdził: …nawet jeśli Wałęsa podpisał jakieś dokumenty w latach 70 i nawet jeśli wziął jakieś pieniądze, to jego późniejsze zasługi w pełni zmazały ten grzech. Przyznam, że nie obchodzi mnie, czy Wałęsa podpisał jakikolwiek kawałek papieru. Obchodzi mnie za to bardzo, czy wziął jakieś pieniądze. A to z tego prostego powodu, że z podpisania papieru nie wynika żadna konkretna szkoda, natomiast wiemy wszyscy, że bezpieka nie miała zwyczaju rozdawania pieniędzy za nic. Jeśli chodzi o jego oczyszczające zasługi, to tu właśnie jest „pies pogrzebany”. O to właśnie toczy się cały spór. Każdy ma prawo do swej opinii. Aby jednak miała ona jakąś wartość, musi się brać ze znajomości faktów, a nie, jak to często bywa, bazować na oklepanych sloganach. Niezwyle popularne stało sią dzisiaj przekonanie, że wypowiadanie opinii na temat przeszłości Wałęsy powinno być w jakiś szczególny sposób wyważone, gdyż dotyczy symbolu. I ta teoria bazuje na tym samym założeniu, że jego nic nieznaczące, drobne przewinienia młodości zostały zmazane przez niezwykłe, późniejsze zasługi. Przede wszystkim te tak zwane drobne przewinienia jak dotąd nie zostały przez nikogo, a szczególnie samego zainteresowanego, nazwane po imieniu. Ponadto wracamy znów do sprawy widzenia tego, co wódz miał później dokonać. Zajmę się tym w dalszej części. Jeśli chodzi o wyważanie sądów o innych, to wydaje mi się zrozumiałe, że w każdej sytuacji kiedy wypowiadamy opinie o kimś, powinny one być dobrze przemyślane. Nie znaczy to jednak, że muszą one być pozytywne. I tak, jak oczywiste jest, że opinie nasze powinny być wyważone, tak powodem ich łagodzenia nie może być fakt, że dotyczą one symbolu. Jeśli chcieliśmy tworzyć w Polsce kastę nietykalnych i nie podlegających krytyce symboli, to bieganie z ulotkami było zupełnie zbyteczne. Należało zostawić komunistów w spokoju. W końcu, dla kogo może stanowić jakąkolwiek różnicę, czy wyniesiony ponad prawdę symbol nazywa się Albin Siwak czy Lech Wałęsa.
Wielu ludzi dawnej opozycji od lat próbuje opowiadać niepopularne prawdy o wodzu. Dla wielu są one jednak trudne do przyjęcia, gdyż burzą zbudowaną już dawno legendę. Niektórzy przyzwyczaili się do miłego uczucia głaskanego nią naszego narodowego ego. Problem w tym, że legendę zbudowano na kruchym fundamencie kłamstwa. Czas niszczy fundament i legenda ma kłopot z utrzymaniem swej pozycji. Możemy w swym zaślepieniu podpierać ten walący się pomnik coraz większą ilością kłamstw albo po prostu spojrzeć na legendę obiektywnie i nadać jej właściwy wymiar.
Solidarność to nie Wałęsa, lecz dziesięć milionów Kowalskich i choć wódz od początku stawiał znak równości pomiędzy swoją osobą a tym wszystkim co udało nam się osiągnąć, to jednak on sam kojarzy mi się nie tyle z robotniczą wersją Ghandiego, ile z cwaniackim przykładem Nikodema Dyzmy. Wracając do sprawy tak chętnie ostatnio przywoływanych zasług wodza, które mają wymazywać jego „drobne potknięcia”, postanowiłem i ja zabrać głos. Opisanie wszystkiego co przyszło mi zaobserwować w bezpośredniej bliskości z naszym wielkim rewolucjonistą, wymagałoby napisania poważnych rozmiarów książki. Wybrałem więc jako przykłady wydarzenia, które ukazują prawdziwe, jakże typowe oblicza wodza.
Muszę zacząć od pewnego zastrzeżenia. Otóż nieprzejadnani obrońcy Wałęsy mają w zwyczaju używanie argumentu, że wszelka krytyka jego osoby pochodzi od niedocenionych byłych działaczy opozycji, których pozostawiono na uboczu, z dala od oklasków i dyplomów. Żałosny to argument. Niemniej jednak wyjaśnię od razu, że chociaż jestem jednym z tych, którzy mieli okazję przejść całą drogę od WZZ-tów przez strajk, Solidarność, aż do podziemia stanu wojennego, to nie czuję się ani niedoceniony, ani odsunięty. Nigdy nie miałem żadnych politycznych aspiracji. Jestem zadowolony z życia, ciesząc się zarówno dniem dzisiejszym jak i wspomnieniami dni, które minęły. Szczególnie wspomnieniami tamtych jakże ciekawych i intensywnych przeżyć. Mój mocno alergiczny stosunek do osoby Wałęsy nie wynika więc ze zgorzknienia czy rozżalenia, lecz zwyczajnie z doświadczenia, które przyszło mi z nim mieć.
Nie pamiętam dziś dokładnie, kiedy pierwszy raz spotkałem Wałęsę. Jeśli się nie mylę, natknąłem się na niego na jednym z licznych WZZ-towskich spotkań w mieszkaniu pani Anny Walentynowicz. Wbrew temu, co się dziś popularnie sądzi, spotkanie Wałęsy w tamtym czasie nie stanowiło wydarzenia godnego specjalnego zapamiętania. Był postacią zupełnie bezbarwną i nieciekawą. Nie miał specjalnie sprecyzowanych poglądów, które moglyby stanowić podstawę dla chociażby średnio interesującej rozmowy. Był częścią naszej niewielkiej grupy kolporterów i drukarzy WZZ-tów. To, co dawało się łatwo zauważyć nawet niezbyt uważnemu obserwatorowi, to wyraźny dystans miądzy nim samym a resztą tych, których określam drugim szeregiem związków. Pozycja Wałęsy w grupie była dość dziwna. Cieszył się on dużo większym poparciem liderow niż kolegów obok siebie. Przyczyna tego stanu rzeczy była bardzo konkretna. Wolne Związki kierowały swą działalność do środowiska robotniczego zakładów pracy Trójmiasta. Tymczasem ani jeden robotnik nie firmował wówczas tej grupy. W pewnym momencie postanowiono tę sytuację zmienić dopisując do składu komitetu założycielskiego między innymi nazwisko Wałęsy. W tym samym czasie dopisano również nazwisko Janka Karandzieja. Różnica między tymi dwoma polegała na tym, że Karandziej nigdy nie używał tego faktu dla upiększenia swego opozycyjnego życiorysu. Ani jeden, ani drugi nie miał z założeniem WZZ Wybrzeża nic wspólnego.
Wałęsa był dla liderów WZZ-tów wymarzonym – jak im się wówczas wydawało – symbolem na związkowy plakat reklamowy. Był robotnikiem, członkiem opozycyjnej grupy, wielodzietny i, co było bardzo istotne, wyrzucony ze Stoczni Gdańskiej. I chociaż byli inni dużo bardziej aktywni, nawet tacy, którzy w stoczni zatrudniali się tylko po to, by prowadzić tam swą działalność, to jednak Wałęsa miał wszystkie te potrzebne cechy w jednym worku. To czyniło go przydatnym nawet jeśli jego działalność nie wychodziła daleko poza fakt samego bycia.
Dystans pomiędzy Wałęsą a resztą brał się z powoli, ale stale rosnącego braku zaufania. Ta postawa znacznej części grupy była z kolei naturalną reakcją na jego dziwne zachowania w wielu istotnych sytuacjach. Przyszły wódz nie należał do najaktywniejszych w grupie. Nie wykazywał nadmiernego zainteresowania większością akcji ulotkowych. Jego udział w akcjach obrony innych związkowych kolegów był również mocno ograniczony. Nie może więc dziwić, że w swoich życiorysach koncentruje się głównie na opowieściach o organizowaniu obchodów kolejnych rocznic grudnia 1970. Przez całe lata ta część jego działalności stanowiła centralny punkt jego opowiadań. To zaś stanowi nieprawdopodobną ironię samą w sobie. Najlepiej świadczy o tym zdarzenie, które zamieniło wyczuwalny wcześniej dystans pomiędzy Wałęsą a większą częścią kolporterów w poważny kryzys w tych stosunkach.
Po jednym ze spotkań w mieszkaniu Joanny i Andrzeja Gwiazdów, Wałęsa poruszył temat grudnia 1970. Wyznał niespodziewanie, że podczas zatrzymania przez służbę bezpieczeństwa krótko po tragicznych wypadkach, rozpoznawał pokazywanych mu na zdjęciach i filmach stoczniowych kolegów. To wyznanie było szokiem nawet dla tych, którzy już wcześniej odnosili się do niego z pewną rezerwą. Zapytany dlaczego to robił, odpowiedział, że kiedy go przesłuchiwano, jeden z esbeków podprowadził go do okna wychodzącego na dziedziniec budynku bezpieki. Miały się tam znajdować ogromne ilości ludzi i sprzętu do tłumienia ulicznych manifestacji. Wałęsa powiedział, że zrobiło to na nim tak wielkie wrażenie, iż doszedł do wniosku, że dalszy opór nie ma żadnego sensu. Całe to wyznanie zostało zarejestrowane na taśmie magnetofonowej i spowodowało niezwykłe zamieszanie w grupie. Ci, którzy tego wyznania nie słyszeli, domagali się wyjaśnień. Taśma była tematem rozmów jeszcze kilka miesięcy po całym wydarzeniu. Zasadą w Wolnych Związkach było proste, lecz słuszne założenie, że każdy z nas może znaleźć się w sytuacji, w której aby wydostać się z chwilowych opresji będzie zmuszony podpisać taki czy inny kawałek papieru. Zakładano jednak, że dla bezpieczeństwa innych, osoba, która znajdzie się w takiej sytuacji powiadomi o takim wydarzeniu kolegów z grupy. Problem w wypadku Wałęsy polegał na tym, że nie chodziło o podpisanie jakiegoś dokumentu lecz o przypisywanie nazwisk do twarzy ludzi poszukiwanych przez bezpiekę. Z tej decyzji wynikały bardzo konkretne, często niezwykle surowe konsekwencje dla tych, których nazwiska otrzymała za jego sprawą służba bezpieczeństwa.
Nie może więc dziwić, że pytany przez ostatnie lata o współpracę z bezpieką Wałęsa koncentruje się na opowiadaniu o podpisaniu jakiegoś mało ważnego papieru. Swoją drogą nie było to jedyne wyznanie wodza dotyczące tej właśnie sytuacji. Liderzy grupy przekonywali, że jeśli Wałęsa sam postanowił o tym opowiedzieć, zapewniając przy tym, że było to działanie krótkie i dawno już zakończone, to należy o tym zapomnieć, spoglądając na naszego kolegę przez pryzmat jego działania w późniejszym okresie. Jakże aktualnie dziś brzmiący argument. Z tą tylko różnicą, że wówczas nie znaliśmy jeszcze późniejszych zasług przyszłego wodza. Reszta grupy nie miała wobec tego założenia specjalnych zastrzeżeń pod warunkiem, że sam zainteresowany wyjaśni szczegóły wobec całej grupy. Tego Wałęsa nigdy nie zrobił, zostawiając wiele pytań bez odpowiedzi. To z kolei pozostawiło odczuwalny niesmak. I chociaż w codziennych kontaktach nie przekładał się na okazywaną niechęć, to jednak powodował, że wspomniany dystans stale rósł. Za sprawą późniejszych poczynań Wałęsy stał się niezwykle wyraźny podczas przygotowań do strajku i osiągnął rozmiary kryzysu w czasie jego trwania.
Zamieszanie spowodowane jego wyznaniem trwało długo i pogłębiło przepaść dzielącą go od innych. Wyznanie Wałęsy o współpracy z bezpieką w tej właśnie formie i w tym czasie miało jeszcze jeden istotny efekt. Zmieniło nasze spojrzenie na jego zaangażowanie w organizowanie obchodów grudniowych rocznic. Bo jak rozumieć sytuację, w której „bohater” najpierw denuncjuje kolegów, a potem dzielnie organizuje obchody kolejnych rocznic ich aresztowań?
Cała sprawa z czasem straciła na ważności pod wpływem następujących po niej wydarzeń. Pozostała jednak częścią całego pakietu oceny Wałęsy przez jego opozycyjnych kolegów. I nie powinno to nikogo dziwić. Podobnie jak nie powinno dziwić, że opowiadają o tym Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski, czy Andrzej Gwiazda. Niezależnie od tego, jakie przypisuje im się intencje, to wyznanie Wałęsy jest faktem, a co za tym idzie faktem jest jego w tamtym czasie współpraca z bezpieką. Chyba, że założymy, iż wszyscy, którzy to wyznanie słyszeli, zmówili się powodowani szałem zazdrości i nienawiści. Problem w tym, że jest to całkiem niemała grupa świadków i trzeba by prawdziwego spisku by taką teorię przyjąć za możliwą. Poza tym, sam Wałęsa nigdy jednoznacznie, publicznie temu nie zaprzeczył. Po prostu dlatego, że zaprzeczyć temu nie może. W końcu Wałęsa nie wypadł z próżni. Był częścią grupy kilkudziesięciu osób o przeróżnych poglądach i politycznych koncepcjach. Jeżeli więc prawie wszyscy oni pamiętają jego postawy niemal identycznie, to powinno to być wystarczającym powodem do potraktowania tych opinii bez niepotrzebnego zacietrzewienia.
Przez z górą dwadzieścia lat jedyną odpowiedź wodza na stawiane zarzuty i pytania stanowiły wściekłe ataki na tych, którzy odważyli się je stawiać. Kiedy w końcu, w ostatnim okresie, stanął wobec konieczności wypowiedzenia się na temat swoich kontaktów z bezpieką, tak się w swych kłamstwach pogubił, że zaczęły one przypominać brednie człowieka obłąkanego. Składając doniesienie na audycję Radia Maryja, Wałęsa pisał między innymi, że: przeciwnik dążył do tego, by odebrać mu zaufanie i odwrócić od niego przyjaciół i druhów walki. Stwierdził też: Rozpuszczano kłamstwa o rzekomej współpracy, o tym, że nie przeskoczyłem muru, że przywiozła mnie motorówka Marynarki Wojennej, co opowiada A. Walentynowicz… Przede wszystkim muszę w tym miejscu poddać w wątpliwość poczytalność wodza, bo jeżeli kłamstwa o rzekomej współpracy pochodzą od niego samego i stały się znane za sprawą jego własnego wyznania, to coś tu poważnie nie gra. Poza tym, czy mówiąc o odwracaniu od przyjaciół i druhów walki ma on na myśli tych, których przy wsparciu bezpieki wyrzucał z takim zapałem z Solidarności, którą oni tworzyli, czy może tych, z którymi przed sierpniem 1980 tak dzielnie walczył z komuną, a potem wspólnie z bezpieką organizował bojówki, by napaść ich w drukarni własnego Związku? Zaczynam się w tym wszystkim trochę gubić. A może to Wałęsa pogubił się jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat temu decydując, kto jest jego wrogiem, a kto druhem.
[...]
Wałęsa oparł swoj kombatancki życiorys między innymi, na opowieściach o swoich zwolnieniach z pracy w czasach „bohaterskiej” działalności opozycyjnej. Każdy z nas był w tym samym czasie zwalniany z pracy wielokrotnie. Niektórzy znacznie częściej niż wódz. Nigdy jednak nie był wielki polski rewolucjonista wyrzucany siłą przez żadne, komunistyczne czy jakiekolwiek inne bojówki. Mało tego, zawsze miał on możliwość odwoływania się od tych decyzji. My musieliśmy z tego prawa zrezygnować dla dobra Związku. Ironią staje się w tych okolicznościach fakt, że kiedy jeszcze przed Sierpniem nikomu nieznany Wałęsa odwoływał się od swego zwolnienia z pracy do Terenowej Komisji Odwoławczej, to właśnie ja osobiście organizowałem i przeprowadzałem akcje poparcia. W dniu jego odwołania byłem właśnie swieżo zwolnionym z pracy WZZ-towcem. To właśnie ja organizowałem kilkunastoosobową grupę młodych ludzi, których przekonałem by pod nosem milicji rozdawali ulotki i potem uczestniczyli w sprawie człowieka, którego nigdy przedtem nie widzieli na oczy. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z opozycją. Wystarczyło jednak moje poręczenie i cała ta grupa nie tylko zjawiła się na sprawie, ale zrobiła zamieszanie, którego bezpieka nie mogła prędko zapomnieć. Ponieważ nie mogłem sobie przypomnieć, aby wódz kiedykolwiek powiedział dziękuję, tak też muszę uznać, że zrobił to nieco później w typowy dla siebie sposób.
Kiedy przystępowałem do opozycji pod koniec lat siedemdziesiątych, dostałem do ręki broń. Były nią zadrukowane kartki papieru. I nie było przypadkiem, że władze bały się ich jak ognia. Niosły prawdę, odkłamując wtłaczany nam natrętnie fałsz. Jeżeli więc po tym wszystkim nie możemy dzisiaj mówić głośno prawdy tylko dlatego, że dotyczy ona „symbolu”, to muszę zapytać po co to wszystko robiliśmy? Mogliśmy przecież siedzieć cicho i nie mielibyśmy dzisiaj paskudnego uczucia, że staliśmy się częścią orwellowskiego Folwarku zwierzęcego.
Demokracja stała się już dawno ulubionym hasłem Wałęsy. Wypowiedział to słowo wiele razy. Nigdy jednak nie powiedział, że w jego słowniku oznacza ono wbijanie innym swoich opinii przy pomocy bojówkarskiej pały. Tym, którzy tak bardzo troszczą się o dobre imię naszego herosa, powiem tylko, że w innym czasie i innym miejscu to za takie „zasługi” symbol zamiast fotela prezydenta otrzymałby miejsce w celi i tym razem nie jako więzień polityczny. I niezależnie od tego, jak bardzo burzy to komuś jego wewnętrzny spokój, to pozostaje faktem, że bandytyzm nie przestaje być bandytyzmem tylko dlatego, że dopuszcza się go symbol!
Nikt nie namawia do wtrącenia naszego symbolu do ciemnego lochu. Pomiędzy tym a stawianiem nowych pomników jest jednak olbrzymia przestrzeń. Tym wszystkim nawołującym do wyważenia opinii o naszym symbolu proponuję więc dostosowanie się do dawanych rad.
Posunę się na koniec do gestu wobec Wałęsy, którego on sam nigdy mi nie zaoferował i pozwolę mu mieć ostatnie słowo, cytując jego wypowiedź dla tygodnika Wprost (2005). Nasz symbol powiedział: Pojednanie nie zakłada amnezji. Nie może oznaczać, że nie dociekamy prawdy, nie wyjaśniamy afer, zamazujemy różnicę między uczciwymi a przestępcami.
Leszek Zborowski
Aerolit
Wysłany: Pon 8:56, 02 Cze 2008
Temat postu:
http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=398
„Areszt wydobywczy”
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2008-05-30
Za co właściwie poseł Janusz Palikot dostał od swego klubu parlamentarnego naganę? Oficjalne uzasadnienie głosi, że za przekroczenie dopuszczalnych granic krytyki wobec ojca Tadeusza Rydzyka, ale to uzasadnienie zredagowane jest językiem dyplomatycznym, który, jak wiadomo, służy do ukrywania myśli, a nie do ich ujawniania. Najbardziej prawdopodobną przyczyną jest sugestia, żeby i premier Donald Tusk ogłosił wyniki swoich badań lekarskich, ale nie można wykluczyć, że również – zdrada tajemnicy.
Miotając wyzwiska pod adresem o. Tadeusza Rydzyka poseł Palikot wyraził pogląd, iż dyrektor Radia Maryja powinien znaleźć się w „areszcie wydobywczym”. Rzecz w tym, że prawo polskie nie zna takiej instytucji. Areszt służy albo izolowaniu podejrzanego od otoczenia, żeby zapobiec matactwom z jego strony, albo ma zapobiec ucieczce przed wymiarem sprawiedliwości. „Areszt wydobywczy” natomiast sugeruje, iż niezawisłe sądy aresztują delikwentów w nadziei, że na skutek odosobnienia do czegoś tam w końcu się przyznają. Tego rodzaju „areszty wydobywcze” funkcjonowały w czasach stalinowskich i stosowane były nie tylko w sprawach politycznych, ale przede wszystkim – w przypadkach, gdy UB podejrzewał, iż delikwent posiadał złoto lub obce waluty – co samo w sobie było przestępstwem. Takiego podejrzanego zamykano właśnie w „areszcie wydobywczym”, gdzie torturanci dopóty go tłukli, aż powiedział, gdzie precjoza schował. Najwyraźniej poseł Palikot musiał dowiedzieć się o rządowych planach przywrócenia w Polsce instytucji „aresztu wydobywczego” i nieopatrznie tę tajemnicę zdradził. Nic więc dziwnego, że Klub Parlamentarny PO musiał na to jakoś zareagować.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Aerolit
Wysłany: Czw 7:42, 29 Maj 2008
Temat postu:
http://www.rp.pl/artykul/140741.html
Eliza Olczyk 29-05-2008.
Polska to nie jest prywatne ranczo Kaczyńskich
Lech Wałęsa mówi "Rzeczpospolitej", że nie jest „Bolkiem”, a także o tym, dlaczego Donald Tusk powinien rozliczyć dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości
Od tygodni toczy się w mediach burzliwa dyskusja na temat nieopublikowanej jeszcze książki dwóch historyków IPN poświęconej Lechowi Wałęsie. Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz mają w niej opublikować nieznane materiały SB z lat 70. dotyczące byłego prezydenta. Andrzej Zybertowicz, doradca Lecha Kaczyńskiego ds. bezpieczeństwa państwa, był recenzentem książki. Jego zdaniem wniosek, który nasuwa się po lekturze, jest jeden – legendarny przywódca „Solidarności” był tajnym współpracownikiem SB. I chociaż w latach 80. wyzwolił się spod wpływu policji politycznej PRL, to w latach 90. zachowywał się tak, jakby ponownie był pod wpływem ludzi ze służb specjalnych.
Rz: Andrzej Zybertowicz, który czytał książkę Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza o panu, uważa, że z tej publikacji jasno wynika, iż był pan współpracownikiem SB w latach 70.
Lech Wałęsa:
Cała ta spółka z Kaczyńskimi na czele chce udowodnić rzeczy nieprawdopodobne.
Ja odpowiem panu Zybertowiczowi – gdyby pan był na moim miejscu, w tamtych warunkach, to pewnie byłby pan agentem „Bolkiem”. Tylko że ja nie jestem Zybertowiczem i „Bolkiem” nie byłem, co udowodnię.
Popieram badania historyczne, ale jestem przeciwny temu, żeby ktoś wypisywał bzdury na podstawie ubeckich materiałów. Minimum tego, co powinni zrobić autorzy książki, to zwrócić się do mnie. Spytać u źródła, jak to było. Chodzi mi tylko o to, żeby nie popełniali błędów. Tylko że oni nie chcą niczego wyjaśniać. Mają swoją teorięi robią wszystko, żeby ją udowodnić.
Napisał pan na Wirtualnej Polsce: „Kaczyńscy chcą zniszczyć nasze zwycięstwo, bo sami nie zdążyli wziąć w nim udziału”.
Bo tak jest. Oni w pierwszej „Solidarności” nie odgrywali czołowych ról. Może z tchórzostwa albo z braku chęci do walki. A może po prostu się zagapili, uznali, że jeszcze teraz się nie uda wygrać, i czekali na następne rozdanie. A potem było już za późno, zauważyli, że majątek oddany, stanowiska rozdzielone. To krzyczą: jest zdrada, agenci, róbmy nową rewolucję z nami na czele.
Niskie pobudki im pan przypisuje.
Ale taka jest prawda. Życie jest takie, że aktywni i bystrzejsi zawsze będą na czele. A ci z tyłu zawsze będą mieli pretensje do garbatego, że ma proste dzieci. Ja walczyłem, jak potrafiłem. A proszę pokazać, jaka była ich walka? Dlaczego oni nie mają teczek? Bo bezpieka miała ich gdzieś. A ludzie aktywni mają teczki. Ci, co nie walczyli, nie mają nic, a teraz udają bohaterów, że są czyści. Czysty jesteś, bo byłeś tchórzem.
Już ponad pół roku minęło od wyborów parlamentarnych, w których PiS straciło władzę, a pan ciągle ostro krytykuje tamten rząd.
To jest tylko zapłata za to, co oni wyprawiali przez dwa lata. Za sposób sprawowania władzy, za butę i arogancję, za metody, które stosowali. Przecież oni wyprawiali okropne rzeczy. Powinni szukać pozytywnych rozwiązań, dążyć do porozumienia na scenie politycznej. A nic takiego nie miało miejsca. Oni prowadzili wyłącznie wyniszczającą politykę. Te historie o podsłuchach, o wykorzystywaniu służb.
To naprawdę nadaje się do rozliczenia. Ja bym ich ostro rozliczył. Ale każda ekipa działa na swój sposób.
Wierzy pan opowieściom byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, że prezydent Lech Kaczyński zlecił jego podsłuchiwanie?
Pewnie, że mogło tak być. Kaczyńscy już w latach 90. łamali prawo, a rzucali oskarżenia na innych. Inwigilacja prawicy z początku lat 90. w porównaniu z tym, co robił Jarosław Kaczyński, gdy sam rządził, to był pryszcz. Błąd Marcinkiewicza polegał na tym, że nie opowiedział tej historii wcześniej. Teraz trudno mu to wszystko będzie udowodnić, bo papiery zostały wyczyszczone, a świadkowie pewnie nie zechcą mówić. A przy łagodnym nastawieniu Donalda Tuska do rozliczania PiS z jego działalności nic się nie wyjaśni.
Uważa pan, że należałoby wszcząć procedurę odwołania Lecha Kaczyńskiego ze stanowiska prezydenta?
I to już dawno. Jeżeli ktoś stosuje takie metody, to trzeba to przerwać. Polska to nie jest prywatne ranczo Kaczyńskich. Ale wszystko powinno odbyć się formalnie. Wszystko trzeba udowodnić i dać im szansę obrony. Bo przecież walczyliśmy o demokrację.
Sądzi pan, że dojdzie do takiego rozliczenia?
Boję się, że nie, bo obecna ekipa nie chce tego wyjaśniać. Tusk ma po prostu taki charakter. Jest za grzeczny. Ale to się może dla niego źle skończyć. Oni prą do konfrontacji, do wojny domowej. Od tego, co wyprawia ojciec Tadeusz Rydzyk w Radiu Maryja, włos się jeży na głowie. Oni gotowi są podpalić Polskę.
Radio Maryja to jest tylko jedna z wielu rozgłośni radiowych.
O, wystarczy jedna zapałeczka, żeby spalić całą Polskę. Tutaj też trzeba trzasnąć ręką w stół i powiedzieć do ojców Kościoła, że nie można tak się bawić Polską. Nie można jej oczerniać, ubliżać wybranym władzom, premierowi Tuskowi. Uważają nas wszystkich za zdrajców! A oni sami patrioci! Gdzie byli, kiedy trzeba było walczyć za Polskę? Okrągły Stół im się nie podoba. Bez Okrągłego Stołu nie byłoby Rydzyka ani całej tej spółki.
Aerolit
Wysłany: Śro 15:59, 28 Maj 2008
Temat postu:
red. Krzysztof Wyszkowski
Wałęsa tajnym współpracownikiem SB?
http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=8096
prof. Andrzej Zybertowicz
Publikacje IPN-u na temat Lecha Wałęsy
http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=8097
Do posłuchania, ewentualnie do skopiowania.
Aerolit
Wysłany: Wto 9:55, 13 Maj 2008
Temat postu:
A ja sobie tak myślę. Gdyby premier Jarosław Kaczyński podczas pełnienia swojej funkcji, tak ot sobie dla poprawy wizerunku, dla podkreślenia jaki z niego równiacha powiedział publicznie, że pokosztował marychy. Co by się wówczas stało?
Najpierw media by wyemitowały wielokrotnie tę wypowiedź. Potem czołówka PO otoczyłaby mikrofon i kolejno Tusk, Komorowski, Chlebowski, może i nawet bufetowa, ale koniecznie Pitera, bo to dobre dla uwiarygodnienia się. A więc rzeczeni bosowie z wielką powagą na twarzach oznajmiali by społeczeństwu polskiemu, że stała się rzecz nieprawdopodobna, że mamy ćpuna premierem, że wszyscy żądają jego dymisji, że to kompromitacja Polski na całej arenie międzynarodowej, a nawet międzyświatowej. Jak ćpun może być odpowiedzialny za los państwa Polskiego, kiedy nie potrafi zadbać o siebie, o swoje morale. Połączono by to z wiedzą o braku prawa jazdy u JK i udowodniono by tym samym, że zamiast się edukować i rozwijać robiąc kurs prawa jazdy JK po prostu ćpał.
TVN i Polsat nieustannie cytowałyby wypowiedź JK w różnych konstelacjach dodając swoje uwagi i konfrontując wypowiedź JK z wypowiedziami PO - owskich kacyków i SLD współbraci. Trwałoby to aż do następnej afery, potem jednak postarano by się, aby pamięć o tym skandalicznym wyznaniu i zresztą również skandalicznym wydarzeniu nie wymazała się z pamięci społecznej przynajmniej do najbliższych wyborów. Przed kolejnymi wyborami sięgnięto by również do elektronicznej pamięci i przytoczono by fakty kompromitujące JK jak żywe, tak jakby stało się to w danej chwili.
A jak jest po wyznaniu Tuska? Jest jak jest, są uśmiechy, jest zrozumienie. W końcu mamy demokrację i jesteśmy wolnym krajem.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin