Prawo i Sprawiedliwość
Forum członków oraz sympatyków PiS
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Prawo i Sprawiedliwość Strona Główna
->
Wydarzenia
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Administracja
----------------
Regulamin
Propozycje kategorii oraz tematów
Ludzie Forum
Partia
----------------
Przywództwo
Program
Idee oraz strategie
Wydarzenia
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Asindziej
Wysłany: Nie 22:34, 08 Mar 2009
Temat postu:
tekst z blogmedia24
Cimoszewicz - syn oficera stalinowskiej Informacji,
07/03/2009
Cimoszewicz - syn oficera stalinowskiej Informacji,
W październiku 1991 roku doszło do publicznego ujawnienia sprawy przeszłości ojca obecnego marszałka Sejmu i kandydata na prezydenta RP Włodzimierza Cimoszewicza. Poseł OKP Jan Beszta-Borowski stwierdził wręcz, że ojciec Włodzimierza Cimoszewicza był członkiem "organizacji przestępczej" - Informacji Wojskowej.
"Według Beszty-Borowskiego: "Szef Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej o nazwisku Cimoszewicz miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi, trzymając w ręku pistolet i obracając nim na palcu cynglowym. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów" (cyt. za "Gazetą Wyborczą" z 11 października 1991 r.). Oświadczenie posła Beszty-Borowskiego wywołało gwałtowną publiczną ripostę ze strony Włodzimierza Cimoszewicza. Nazwał Besztę-Borowskiego "załganym łobuzem", a w innym tekście (w "Gazecie Współczesnej") stwierdził m.in.: "Rozumiem, że dla Borowskiego, jego szefów i was, nierozumnych dziennikarzy, babrzących się w takich prowokacjach, wybawcami byli naziści, skoro ci, którzy z nimi walczyli, zasługują na miano oprawców. Po wojnie mój ojciec przez 30 lat służył w Wojsku Polskim, w tym także w kontrwywiadzie, instytucji, jaka jest zawsze i w każdej armii. Wy, którzy opluwacie Go dzisiaj, możecie powołać się tylko na fakt służby w tej formacji. Nie przytaczacie, bo nie możecie przytoczyć żadnych prawdziwych zarzutów, dotyczących Jego postępowania. 'Dowody' Borowskiego są łgarstwem" (cyt. za: Piotr Jakucki "Pułkownik Cimoszewicz", "Gazeta Polska" z 4 listopada 1993 r.).
Oburzony stwierdzeniami W. Cimoszewicza poseł Beszta-Borowski skierował przeciwko niemu skargę do sądu, przedstawiając dowody prawdziwości swych zarzutów pod adresem ojca Cimoszewicza. W osobnym liście do "Gazety Lokalnej" (por. nr 14-15 z 1992 roku) poseł Jan Beszta-Borowski przytoczył uzupełniające dane na temat życiorysu ojca Cimoszewicza jeszcze przed objęciem funkcji szefa Informacji Wojskowej na WAT. Pisał: "(...) Oto przyszły pułkownik Cimoszewicz w czasie wybuchu wojny w 1939 roku, mając lat 22, nie uczestniczy w obronie Polski, nie jest żołnierzem Armii Polskiej broniącej ojczyzny przed dwoma najeźdźcami. Przeciwnie - już w październiku 1939 r. jest poborcą dostaw obowiązkowych w wołkowyskim Rejnopolnamzakie. Czyli jest na służbie jednego z zaborców - bolszewików. Rekwirował płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy". Jakucki w cytowanym wcześniej artykule powoływał się na zeznania świadka Romualda U., który zapamiętał M. Cimoszewicza jako "seksota" (tajnego agenta) komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. W 1943 roku Cimoszewicz skończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym. Od kwietnia 1945 roku robi błyskawiczną karierę w Informacji Wojskowej - w ciągu 3 lat zostaje komendantem w Głównym Zarządzie Informacji, kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej na WAT. Robert Mazurek, autor interesująco naszkicowanej sylwetki Włodzimierza Cimoszewicza ("Metamorfozy pana C.", "Życie Warszawy" z 31 marca 1997 r.) pisał, że ojciec Cimoszewicza "(...) w 1951 r. trafia do Wojskowej Akademii Technicznej. Tam aresztuje komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego. Z jego rozkazu aresztowano też kilkunastu oficerów WAT, którzy wcześniej byli w AK". Dokonując tej bezwzględnej czystki na wyższej uczelni, major Marian Cimoszewicz był w tym czasie oficerem bez żadnego wykształcenia. Dopiero kilka lat później - w 1957 roku, skończył liceum i zdał maturę (!).
Dodajmy do tego informacje o wcześniejszej roli Mariana Cimoszewicza w likwidowaniu oddziałów AK - sam się chwalił podczas spotkania z oficerami akademii, że w 1944 r. zlikwidował oddział AK. Według innych źródeł, w 1946 r. jako oficer IW kierował grupą likwidującą "bandę" Bohuna (za: P. Jakucki, op. cit.). Cimoszewiczowie zamieszkali w domu na Boernerowie (Bemowo), odebranym prawowitym właścicielom, których przymusowo wysiedlono z Boernerowa na początku lat 50. jako "element politycznie niepewny" ("Gazeta Lokalna" nr 2/104 z lutego 1996 r.). Żona majora M. Cimoszewicza zaczęła pracę w bibliotece WAT na miejscu poprzedniej pracowniczki tej biblioteki Ewy Cecetki-Cymerman, zwolnionej nagle bez uzasadnienia w sposób bardzo ordynarny przez M. Cimoszewicza ("Gazeta Lokalna" z 27 czerwca 1992 r., nr 12-13/42-43). Porównajmy opisane wyżej fakty z gwałtownym zarzucaniem Beszcie-Borowskiemu łgarstwa przez W. Cimoszewicza i pokrzykiwaniem o tym, że dla takich jak on "wybawcami byli naziści".
Włodzimierz Cimoszewicz, występując z taką furią przeciw przypominaniu przeszłości ojca, jako motto do swej książki wybrał stwierdzenie Anny Uchlig: "Kto przekreśla PRL, ten przekreśla cały mój życiorys". Trzeba przyznać, że swoją publiczną identyfikację z PRL-em zaczął bardzo wcześnie. Już jako maturzysta w 1968 roku kategorycznie przeciwstawił się napiętnowaniu ówczesnych rządów gomułkowskich jako "dyktatury ciemniaków" i uzyskał wydrukowanie proreżimowego tekstu swego wypracowania maturalnego na łamach "Życia Warszawy" (por. W. Cimoszewicz "Czas odwetu", Białystok 1993 r., s. 40). Wielu jego rówieśników było w tym czasie "pałowanych" na rozkaz "ciemniaków". On w pełni utożsamiał się z totalitarną dyktaturą. Jakżeby mógł inaczej, wychowany pod "opiekuńczymi skrzydłami" pułkownika Cimoszewicza! Od jesieni 1968 roku studiuje na Wydziale Prawa w Warszawie i staje się działaczem uczelnianej organizacji Związku Młodzieży Socjalistycznej. W 1971 roku wstępuje do PZPR, a w 1972 r. zostaje przewodniczącym ZMS na Uniwersytecie Warszawskim. Wchodzi do władz Komitetu Uczelnianego PZPR. Nawet swą błyskawiczną karierę w ZMS tłumaczył później jako swoisty przykład niezależności, twierdząc, że: "Przynależność do ZMS mogła nawet przeszkadzać" (!!!) (W. Cimoszewicz "Czas odwetu", s. 43) - był bowiem dużo częściej odpytywany na zajęciach. Kiedy doszło do połączenia - pomimo protestu wielu studentów - trzech organizacji studenckich w jeden Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (SZSP), należał do zdecydowanych zwolenników tego połączenia, narzuconego studentom przez partyjną biurokrację i został... komisarycznym szefem SZSP na UW. Józef Oleksy wspominał Cimoszewicza z owych czasów jako wręcz zwracającego uwagę swoją pryncypialnością. Pisał, że wionęło pryncypialnością, gdy tylko Cimoszewicz wchodził na trybunę. Miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, gdy uzyskał kolejny błyskawiczny awans - został sekretarzem Komitetu Uczelnianego PZPR, akurat w czasie pogłębiającego się kryzysu politycznego późnego Gierka, w okresie aktywizacji opozycji. O dokonanej przez Gierka zmianie konstytucji serwilistycznie uzależniającej Polskę od ZSRS wspominał: "Wszyscy mieliśmy skłonność do usprawiedliwiania miękkiej postawy wobec Związku Radzieckiego, byliśmy przekonani, że inne zachowania mogłyby być groźne dla Polski". W sprawie innego posunięcia ówczesnych władz PZPR - zapisania w konstytucji kierowniczej roli PZPR - szczerze przyznawał: "Nas jako członków PZPR ani to ziębiło, ani grzało. Nie popadaliśmy przez to w jakiś konflikt sami ze sobą" (W. Cimoszewicz, op. cit., s. 53). Poczucie bycia członkiem kierowniczej siły, jak widać, wzmacniało dobre samopoczucie szybko awansującego działacza partyjnego.
W 1980 roku został wysłany na
3 miesiące do pracy w konsulacie w Malmö. We wrześniu tego roku zaś wyjechał na stypendium Fulbrighta do USA dzięki decyzji władz PRL, że jego konkurent do stypendium, Lamentowicz, powinien się wycofać (op. cit., s. 55). Pozostał wierny PZPR-owi w czasach "Solidarności" i po ogłoszeniu stanu wojennego. Podczas pobytu na Uniwersytecie Columbia należał do organizacji PZPR przy konsulacie w Nowym Jorku. W lutym 1982 roku powrócił do pracy na warszawską uczelnię.
Według informacji z listy Macierewicza, Cimoszewicz w 1980 roku pod pseudonimem "Carex" został współpracownikiem wywiadu.
Ustosunkowując się do tej sprawy w swej biografii "Czas odwetu", stwierdzał m.in.: "Z wypowiedzi Czesława Kiszczaka wiedziałem, że w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych istniały możliwości preparowania dokumentów, mających cechy autentyczności dokumentów antydatowanych. Obawiałem się, że kierownictwo MSW może zdecydować się nawet na taką awanturę, jak fabrykowanie archiwaliów. Nie wykluczałem więc, że mogę znaleźć się na liście Macierewicza. Kiedy Olek Kwaśniewski przedstawił mi dokumenty, z dużym zaskoczeniem zauważyłem, że byłem odnotowany w aktach polskiego wywiadu (...). Byłem zaskoczony, ponieważ okazało się, że kontakt, jaki w 1980 roku nawiązał ze mną przed wyjazdem na stypendium Fundacji Fulbrighta przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, został w tych dokumentach przedstawiony jako kontakt z wywiadem (...)" (op. cit., s. 25-26).
Alergia na polskość
Po likwidacji PZPR w styczniu 1990 roku Cimoszewicz nie wstąpił do SdRP. Fakt ten próbowano później częstokroć eksponować jako dowód niezależności Cimoszewicza i jego opowiedzenie się po stronie prawdziwie reformatorskiej lewicy. Rację mają jednak raczej ci, którzy sądzą, że Cimoszewicz nie doceniał wówczas prawdziwej siły postkomunistów z SdRP i nie chciał zostać wraz z nimi zmarginalizowany.
W czasie kampanii prezydenckiej 1990 roku właśnie Cimoszewicz został kandydatem postkomunistów na prezydenta. Podobno dlatego, że sam Kwaśniewski obawiał się wówczas całkowitej kompromitacji wyborczej, jakichś trzech procent. W tej sytuacji wynik uzyskany przez Cimoszewicza był traktowany jako duże zaskoczenie - dostał 9 procent głosów, plasując się na czwartym miejscu za Wałęsą, Tymińskim i Mazowieckim. W latach 1991-1993 nadal przewodniczył Parlamentarnemu Klubowi Lewicy Demokratycznej. Po sukcesie wyborczym SLD w 1993 roku Cimoszewicz został wicepremierem i ministrem sprawiedliwości w rządzie Pawlaka. Jako minister sprawiedliwości zasłynął głównie akcją "Czyste ręce". W jej ramach ujawnił nazwiska wysokich urzędników państwowych, którzy biorą równocześnie pieniądze za zasiadanie w radach nadzorczych firm państwowych. Akcja w rzeczywistości nie zaszkodziła osobom skrytykowanym przez Cimoszewicza. Mógł jednak odtąd chodzić w nimbie nieprzekupnego tropiciela gospodarczych patologii.
Resort Cimoszewicza nie mógł się pochwalić żadnymi większymi osiągnięciami; powszechnie narzekano na fatalne funkcjonowanie sądów i prokuratury. Cimoszewicz miał na to szczególne wytłumaczenie - twierdził, że podczas weryfikacji rzekomo wyrzucono najlepszych specjalistów. Po dymisji rządu Pawlaka nie wszedł do rządu Oleksego. Urażony, że nie zaproponowano mu wicepremierostwa, nie chciał przyjąć wyłącznie teki szefa resortu sprawiedliwości. Został wówczas wicemarszałkiem Sejmu.
W nowej sytuacji tym mocniej rozwijał stosunki z lewicowymi środowiskami z kręgu dawnej tzw. opozycji laickiej, zwłaszcza z Michnikiem, Geremkiem i Bujakiem. Nieprzypadkowo właśnie "różowi" tzw. Europejczycy stanowili najbliższych rozmówców Cimoszewicza spoza SLD i SdRP. Głównym efektem tych zacieśniających się kontaktów stał się głośny artykuł Cimoszewicza i Michnika, wspólnie apelujących o zakończenie wszelkich rozliczeń PRL-owskiej przeszłości. Cimoszewicz, podobnie jak Kwaśniewski i inni liczni politycy SLD, stanowi typ człowieka uodpornionego na takie pojęcia jak polskość, polski patriotyzm, poczucie polskiego interesu narodowego. Tym, którzy chcieliby polemizować z moimi tak kategorycznymi sądami w tej sprawie, polecam uważną lekturę "Czasu odwetu". W tej książce widać aż nadto wyraźnie, że Cimoszewicz nie mógł się przełamać do napisania jakichś cieplejszych słów o Ojczyźnie, patriotyzmie, uczuciach narodowych, nie mówiąc już o trosce z powodu występujących dziś zagrożeń dla Polski i polskości. Więcej tam za to ataków na wszystko, co się z polskimi uczuciami narodowymi kojarzy, czy gwałtownego piętnowania rzekomej siły antyżydowskości w Polsce. Na s. 39 "Czasu odwetu" pisze: "Nie będąc Żydem poznałem, co to znaczy być nim w Polsce". Na s. 192 insynuuje, iż: "Prawdą jest niestety, że w naszym społeczeństwie, i to od lewicy do prawicy, nieustannie można spotkać się z przejawami endemicznego antysemityzmu".
W książce z pasją atakował "niepodległościowe slogany" (s. 13), "narodową tromtadrację", oczywiście idącą w parze z "zoologicznym antykomunizmem" (s. 270), "polską ksenofobię" (s. 273) etc.
Po dojściu do władzy jak mógł dawał wyraz napadom skrajnego filosemityzmu. Wystąpienie Cimoszewicza jako premiera RP podczas uroczystości w Kielcach, w lipcu 1996 r., ku czci ofiar kieleckiej prowokacji z 1946 roku przyniosło jaskrawy dowód tego, jak bardzo nieważna dla niego jest prawda o historii i godność własnego kraju. W sprawach stosunków polsko-żydowskich, tak skomplikowanych i złożonych, po dziesięcioleciach przemilczeń i niedomówień, postkomunistyczny premier pozwolił sobie na publiczne, obelżywe dla Polaków stwierdzenia, jednostronnie obciążające ich winą za wszystkie problemy w stosunkach z Żydami."
prof. J. R.N.
I taki potwór był bliski prezydentury.
Aerolit
Wysłany: Pią 8:17, 07 Mar 2008
Temat postu:
http://obiecanki.cacanki.salon24.pl/64282,index.html
2008-03-06, 07:21:00
W 1968 wygnano prawdziwych bohaterów - takich jak Morel i Michnik.
Jak tak słucham i czytam sobie okołoGoWniane Wolne Media o wielkiej niesprawiedliwości jaka dotknęła najznamienitszych obywateli PRL wygnanych przez ich kumpli z kompartii zastanawiam sie jak to jest,że całkiem duże stado baranów uwierzyło w te cierpienia michnika, familii bermanów i reszty żydokomuny zapakowanej przez jaruzelskiego do wagonów w kierunku na południowy wschód od Rzymu.
Czekam na ich uroczyste przywitania z wręczaniem polskich paszportów na lotnisku Okęcie. Ta sama młodzież, która uwierzyła w możliwość robienia cudów przez ryszawego szamana teraz dają wiarę w mity rozpowszechniane przez funkcjonariuszy z Czerskiej. Mit o niedobrym gomułce i dobrych Żydach na których ten pierwszy się uwziął. Przedstawia się to prawie jak pakowanie Żydów przez Niemców na Umschlagplatz w kierunku obozów zagłady.
Kochana młodzieży - tak nie było.
Gomułka i Żydzi długo się kumplowali. Razem stworzyli komunistyczny reżim w Polsce. Żydzi wsadzili jednak do więzienia gomułkę za odchylenia nacjonalistyczne w komunistycznej partii. Ośmielał się niechcieć wcielić Polski do Związku Kacapów. W tym czasie Żydzi stworzyli nieludzki system represji. W 1956 roku po śmierci stalina karta się odwróciła. Żydokomunistyczny odłam w PZPR powoli popadł w niełaskę. Oderwani od koryta powoli zaczęli udawać demokratów. Robią to zresztą z powodzeniem do dziś.
Należę do tych , którzy nie tęsknią za morelami i ich rodzinami.Z jakiej racji mamy dawać polskie obywatelstwo katom? A może by tak pomartwić się o Polaków na Wschodzie?
Żydzi marcowi nie przyjeżdżajcie do nas. Przecież my jesteśmy antysemickim krajem, który stworzył obozy koncentracyjne i mordował was w stodołach. W co drugim mieście był pogrom. Po co wy się tu pchacie?
Dlaczego uparliście się wydawać nam gazety i nauczać nas co dobre i złe? My mamy swój rozum i własne wartości.
Chociaż -czy ja wiem - czy my mamy rozum.
Który kraj na świecie oddał Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wszelkie Trybunały w ręce innej nacji?
Aerolit
Wysłany: Czw 9:19, 06 Mar 2008
Temat postu:
"Henryk Stokłosa funduje"
http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20080306&id=po13.txt
Na kilkanaście dni przed decyzją o ewentualnym zwolnieniu Henryka Stokłosy z aresztu "nieznani sprawcy" próbują zastraszyć krytyków poczynań biznesmena-aferzysty"Henryk Stokłosa funduje"
Ulotki z nazwiskami krytyków poczynań Henryka Stokłosy, wizerunkami trumien z dopiskiem "Henryk Stokłosa funduje" i symbolem "świętej pamięci" rozrzucono wczoraj pod drzwiami mieszkańców Śmiłowa, którzy w mediach opowiadali się przeciwko zwolnieniu z aresztu kontrowersyjnego biznesmena. Za kilkanaście dni prokuratura będzie musiała zadecydować, czy złoży wniosek o przedłużenie aresztu wobec wpływowego przedsiębiorcy, a grupa jego najbliższych współpracowników rozpoczęła działania, które mają stworzyć wrażenie "masowego poparcia dla Stokłosy". Mieszkańcy powiatu pilskiego, którzy od lat wskazywali na łamanie prawa przez Stokłosę, obawiają się, że te działania - koordynowane przez najbliższych współpracowników byłego senatora - mają stworzyć prokuraturze swoisty parawan pozwalający na nieprzedłużenie aresztu wobec niedawnego klienta Zbigniewa Ćwiąkalskiego.Cztery pogrzebowe krzyże, symbole, jakie standardowo umieszcza się na nekrologach, trumny i nazwiska wraz z fotografiami mieszkańców Śmiłowa, którzy w mediach krytycznie oceniali działalność kontrowersyjnego biznesmena i sprzeciwiali się podejmowanym przez rodzinę i współpracowników Stokłosy działaniom mającym na celu wymuszenie na wymiarze sprawiedliwości zwolnienia z aresztu Henryka Stokłosy, rozrzucono wczoraj pod drzwiami sporej grupy mieszkańców tej podpilskiej miejscowości, w której swój zakład HS Farmutil ulokował Henryk Stokłosa. Czy ulotki z pogróżkami to próba zastraszenia tych, którzy nie godzą się na prowadzenie przez grupę osób związanych ze Stokłosą akcji mającej na celu stworzenie wrażenia "masowego poparcia" dla biznesmena-aferzysty? Wszystko wskazuje na to, że tak. Tym bardziej że na ulotce znalazł się napis "Farmutil broni Stokłosy". A jak mówią mieszkańcy Śmiłowa w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" - wśród zatrudnianych przez Stokłosę są "specjaliści" z organów ścigania w okresie PRL.- Dotąd spotykałyśmy się z groźbami słownymi, gestami nieprzyzwoitymi oraz grożącymi podcinaniem gardła. Teraz przyszedł czas na namacalny dowód, kogo Henryk Stokłosa uznał za swoich wrogów - mówi Jolanta Koper. - Ulotki do ręki nie dostałam, natomiast zauważyłam ją wiszącą w gablocie w szkole, w której mieści się nasze biuro - mówi Irena Sienkiewicz, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Nadnoteckiej. - Zawiadomiliśmy policję - dodaje.Podobne pogróżki zdarzały się już wcześniej. Za każdym razem jednak zawiadomiona o nich policja ukręcała łeb sprawie. Niekiedy tłumacząc to kuriozalnie. I tak, kiedy w maju 2006 r. Jolanta Koper zawiadomiła policję o groźbach "poderżnięcia gardła", starszy aspirant Dariusz P. odmówił wszczęcia śledztwa w tej sprawie wobec braku formalnego "wniosku o ściganie".Ten sam formalny powód podał w czerwcu 2006 r. starszy sierżant Sławomir H. z posterunku w Białośliwiu. Decyzje o odmowie wszczęcia postępowania były zatwierdzane przez Prokuraturę Rejonową w Chodzieży. W ubiegłym roku wszczęte po publikacji "Naszego Dziennika" postępowanie kontrolne wykazało, że jedna trzecia spraw kierowanych przeciwko Stokłosie do tej prokuratury była umarzana lub kończyła się odmową wszczęcia postępowania - w sposób bezzasadny. Nie może też dziwić marazm organów ścigania wobec informacji o groźbach. - Przed kilkoma laty pilscy policjanci odznaczyli Henryka Stokłosę medalem "Zasłużony dla NSZZ Policjantów", zaś on sam zasponsorował bankiet z tej okazji. Nieprzypadkowo również zapewne wybrano czas przygotowywania ulotek, które mają na celu zastraszenie osób niechętnych Stokłosie. W najbliższych bowiem dniach Prokuratura Okręgowa w Warszawie będzie musiała podjąć decyzję o ewentualnym złożeniu wniosku o przedłużenie aresztu wobec Henryka Stokłosy. Od kilkunastu dni małżonka byłego senatora, Anna Stokłosa, oraz grupa jego najbliższych współpracowników przygotowuje akcję mającą na prokuratorze i sądzie - to bowiem od sądu zależy, czy areszt zostanie przedłużony - wywarcie wrażenia "masowego poparcia społeczeństwa dla Henryka Stokłosy".- Docierają do nas sygnały, że akcja nie jest tak całkiem spontaniczna, że być może ktoś wpadł na pomysł, żeby stworzyć prokuraturze "podkładkę", która pozwoli wścibskim dziennikarzom wytłumaczyć, dlaczego zwolniono z aresztu niedawnego klienta ministra sprawiedliwości, pana Ćwiąkalskiego. "Presja opinii publicznej" to świetne wytłumaczenie. Obyśmy się mylili - mówi nasz rozmówca, jeden z członków ekologicznego Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Nadnoteckiej, które od lat wskazywało na łamanie prawa przez Stokłosę. Akcja "nacisku opinii publicznej" przygotowywana jest z rozmachem. Dzisiaj w Śmiłowie, pod budynkiem przedsiębiorstwa Stokłosy, ma odbyć się "spontaniczna manifestacja" osób popierających aresztowanego biznesmena. Do udziału w manifestacji nawołują plakaty i ogłoszenia zamieszczone przez należącą do Stokłosów gazetkę. Nie brakuje też akcentów politycznych, mających wskazać na rzekomą odpowiedzialność za "prześladowanie Stokłosy" polityków PiS. "Spotkanie będzie miało na celu zamanifestowanie solidarności z największym pracodawcą w regionie, który w wyniku politycznych nacisków ze strony członków poprzedniej ekipy rządzącej krajem został zatrzymany i tymczasowo aresztowany". Wcześniej, o czym informowaliśmy na łamach "Naszego Dziennika", zainicjowano akcję "Listu społeczności Śmiłowa w obronie Stokłosy". Organizatorzy akcji planowali wysłanie do sądu i prokuratury pisma w imieniu mieszkańców Śmiłowa - tyle że pod dokumentem podpisało się zaledwie 19 osób z liczącej około tysiąca osób społeczności. Specjalną uchwałę przyjęła więc rada gminy, która zaapelowała o zwolnienie Stokłosy z aresztu. Wojciech Wybranowski
Aerolit
Wysłany: Wto 18:08, 26 Lut 2008
Temat postu: Bestie
http://mazowsze.kraj.com.pl/120215423325178.shtml
Bestie (3)
Publicystyka Antysocjalistycznego Mazowsza
Tadeusz M. Płużański Wysłane poniedziałek, 4, lutego 2008 przez Krzysztof Pawlak
W latach 50. znęcali się fizycznie i psychicznie nad... dziećmi, działającymi w niepodległościowych organizacjach. Taki zarzut postawił dwóm funkcjonariuszom Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Piotrkowie Trybunalskim - Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie łódzki IPN. Proces młodych patriotów odbywał się w 1951 roku Łodzi. W terenie dogorywało antykomunistyczne podziemie, z Konspiracyjnym Wojskiem Polskim na czele, a więźniowie pamiętali jeszcze twardą rękę byłego szefa miejscowej bezpieki - Mieczysława Moczara. Tablicę, poświęconą Żołnierzom Wyklętym, walczącym o wolną Polskę w latach 1944 - 1956 odsłonięto niedawno w Piotrkowie Trybunalskim.
Tadeusz Molenda, razem z innymi piotrkowskimi ubekami - Henrykiem Piętkiem i Eugeniuszem Gabrysiakiem - był już wcześniej sądzony, ale proces przed piotrkowskim sądem stanowił parodię wymiaru sprawiedliwości.
Dziesięć lat temu, na pytanie, czy proces uda się zakończyć w tym tysiącleciu, przewodnicząca składu sędziowskiego Elżbieta Poradowska odpowiedziała: "Myślę, że tak. Nie patrzę aż tak pesymistycznie".
Jerzy Biesiadowski, jeden z torturowanych członków piotrkowskich organizacji młodzieżowych, a w III RP oskarżyciel posiłkowy w procesie swoich oprawców, zapytany, czy sądowi nie zależy, aby winni ponieśli karę, stwierdził: - Kiedy poszedłem do sądu, sędzia Poradowska powiedziała mi, że są nowe dokumenty w naszej sprawie i musi je przeżuć.
Winnych do dziś nie udało się osądzić.
W BEZPIECE OD 1945 ROKU
Henryk Piętek - szef piotrkowskich ubeków, na pewno nie stanie przed sądem - w PRL był wiceministrem spraw wewnętrznych. Piętek, rocznik 1922, w resorcie dosłużył się stopnia generała brygady.
Droga Piętka do UB była typowa, prowadziła z Armii Ludowej. Służbę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego rozpoczął 19 stycznia 1945 roku. Dwa lata przed przybyciem do Piotrkowa pracował w Końskich, gdzie szybko został kierownikiem sekcji śledczej UB. Potem Piętek płynnie przeszedł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W latach 1962 - 1965 był zastępcą dyrektora Departamentu IV MSW, odpowiedzialnego za rozpracowywanie Kościoła. Jego przełożonym był płk Stanisław Morawski, widziany przy aresztowaniu Prymasa Stefana Wyszyńskiego. W latach 1965 - 1971 pełnił funkcję dyrektora Departamentu III MSW (do spraw walki z działalnością antypaństwową w kraju).
W 1971 roku, w czasach Gierka, Henryk Piętek został wiceministrem spraw wewnętrznych. Wtedy również dochrapał generalskich szlifów. Na stanowisku pozostawał ponad cztery lata. Odchodząc ostatecznie z MSW w 1974 roku, bezpiecznie wylądował w Ministerstwie Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego, też jako wiceminister. Na nowym stołku spędził kolejne sześć lat. Za zasługi dla "ludowego" państwa Henryk Piętek otrzymał Komandorię z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
W IMIĘ MARKSA
Już kilka lat temu sprawę Henryka Piętka sąd wyłączył do odrębnego postępowania, ze względu na zły stan zdrowia. Taką opinię o wystawił mu... zakład kosmetyczno-lekarski. Podobno leczył się w szpitalu MSW przy ulicy Wołoskiej w Warszawie.
Piętek uczestniczył jedynie w pierwszej fazie piotrkowskiego procesu, aby, jak mówił, "wyjaśnić sprawę". Jego wyjaśnienia ograniczyły się do trzech kwestii: w okresie objętym aktem oskarżenia nie było go w Piotrkowie, przedstawiony przez poszkodowanych rysopis nie odpowiada jego osobie, a w całej sprawie nie wyklucza zmowy.
Henryk Piętek zaprzecza, jakoby kiedykolwiek bił piotrkowskie dzieci. Tłumaczy, że jako szef powiatowego UB sam nie przesłuchiwał więźniów, bo miał do tego cały sztab ludzi. Odwrotnie - dbał o poprawę warunków w celach. Oskarżony musiał się jednak nieźle zasłużyć, skoro po służbie w Piotrkowie przeniesiono go na bardziej eksponowane stanowisko szefa bezpieki w Poznaniu, a potem we Wrocławiu. Pnąc się po szczeblach bezpieczniackiej kariery, trafił w końcu do Warszawy. Dalsze jego losy znamy.
Jerzy Biesiadowski: - Podczas pierwszego spotkania na UB chciał, abym przyznał się do winy i wydał kolegów. W zamian otrzymałem obietnicę, że puszczą mnie wolno. Ale ja, zamiast odpowiadać, oglądałem portrety wiszące na ścianie jego gabinetu. "Ten to Stalin, ten Bierut, a ten trzeci to kto?" - zapytałem. Piętek wściekł się i przyskoczył do mnie. Straciłem osiem zębów. Ten trzeci to był Marks.
"TAKIE ŚWIATŁO MNIE ZABIJA"
Sądzony razem z Henrykiem Piętkiem - Eugeniusz Gabrysiak - zeznawał przed sądem, że jako oficer UB prowadził działalność operacyjną "wobec band", a "Słoneczko" stało się "ugrupowaniem bandyckim". Według niego, ludzie ci "nie korzystali z dobrodziejstwa amnestii i chcieli łatwego chleba, dokonując bandyckich napadów".
Eugeniusza Gabrysiaka też nie było pod koniec 1950 roku w Piotrkowie: - Oczernia się mnie, a ja jestem uczuciowy. Za Niemców straciłem palec pod sieczkarnią.
Elżbieta Poradowska, przewodnicząca składu sędziowskiego: - Czy to jest znak szczególny, który powinien być widoczny dla więźniów?
Gabrysiakowi nie podobała się również obecność telewizyjnych kamer: - Takie światło mnie zabija. Mam rozbite oko.
Sędzia Poradowska: - Proszę nie kierować światła w ten sposób.
Kiedy prokurator zarzucił Gabrysiakowi bicie po pijanemu dzieci i używanie wulgarnych słów, były ubek odparł: - W życiu nie wypiłem nawet całej butelki piwa, a bluźnierstwa nie przeszłyby mi przez usta. Wychowałem się w rodzinie wielodzietnej, mieszkaliśmy obok kościoła.
Sędzia Poradowska: Proszę o spokój na sali, bo nakażę opróżnienie.
Gabrysiak: - Do UB trafiłem przypadkowo, dostałem przydział z wojska.
Podczas procesu nie przyznał się do winy, ale obciążył innego funkcjonariusza, nieżyjącego już Kazimierza Mrozińskiego, nazywanego w UB "Cysorzem":
- Zdarzało się, że podpisywałem mu protokoły przesłuchań, bo miał tylko cztery klasy podstawówki, a ja miałem ładny charakter pisma.
DZIELNEMU CHŁOPU WSTYD
Eugeniusz Gabrysiak popełnił jeden błąd - potwierdził, że nadal korzysta z uprawnień kombatanckich. Po nagłośnieniu sprawy, Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych odebrał mu uprawnienia, które należą się przecież za szczególne zasługi dla Polski.
Wiesław Fijałkowski, członek młodzieżowej organizacji "Słoneczko" (siedem dni i nocy w karcerze): - Gabrysiak potrafił bić. Jak raz uderzył w prawe ucho, tak mi w głowie zaszumiało, jakbym dostał jakiś środek odurzający. Najbardziej bolało mnie to, że przesłuchiwał w mundurze oficera Wojska Polskiego.
Mecenas Mastalerz, obrońca oskarżonych, do jednego ze świadków: - Czy rzeczywiście miał pan jakikolwiek związek ze "Słoneczkiem", czy tylko sobie to dziś przypisuje?
Sędzia Poradowska do obrońcy oskarżonych: - Panie mecenasie, pan wychodzi? Zostawia pan biednego Gabrysiaka?
Mecenas Mastalerz: - Nie szkodzi, on i tak jest przygotowany.
Sędzia Poradowska: - Dobrze, dzielny chłop.
Wiesław Fijałkowski: - Podczas ostatniej rozprawy Gabrysiak podszedł do mnie i powiedział, że jest mu wstyd przed rodziną, dziećmi.
Eugeniusz Gabrysiak mieszka w Piotrkowie. Po wyjściu z UB był taksówkarzem, pracował też w inspektoracie ruchu.
Jan Pietrzak, inny członek "Słoneczka": - Kiedyś zatrzymał mnie na ulicy, gdy jechałem motorem. Powiedział, że mam niesprawny przedni hamulec i kazał wymienić.
REFERENCI PUBP BIJĄ
Obecne oskarżenie Instytutu Pamięci Narodowej zarzuca Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie fizyczne znęcanie się nad uczniami ostatnich klas szkół średnich w Piotrkowie Trybunalskim i Wolborzu. Torturowali młodych patriotów, mimo iż działalność organizacji, do których należeli, miała charakter wyłącznie propagandowy i ograniczała się do rozpowszechniania ulotek o treściach niepodległościowych.
Kim są oprawcy? Tadeusz Król był w latach 1950 - 1951 referentem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Piotrkowie Trybunalskim. Następnie awansował na kierownika sekcji V, która zajmowała się m.in. ruchem młodzieżowym. W czasie wielogodzinnych, często nocnych przesłuchań, bił pokrzywdzonych pięściami, kawałkiem kabla, gumową pałką. Przywiązywał pokrzywdzonych do drążka głową w dół, po czym kopał ich po głowie i żebrach.
Tadeusz Molenda w tym samym okresie (czyli w latach 1950 - 1951) też był referentem piotrkowskiego PUBP. Podczas wielogodzinnych przesłuchań, prowadzonych najczęściej w nocy, przywiązywał pokrzywdzonych do drążka, po czym, wiszących głową w dół, bił kablem po pośladkach.
W toku śledztwa IPN ubecy do niczego się nie przyznali.
PIĘŚCIĄ W SZCZĘKĘ
Tadeusz Molenda kilka lat temu, podczas swojego pierwszego procesu, od początku w ogóle odmawiał składania wyjaśnień. Nie odpowiadał nawet na pytania swojego obrońcy. Uważał, że przedstawione mu zarzuty nie mają żadnych podstaw, a cała sprawa jest polityczną zemstą.
Zeznania składał jedynie podczas śledztwa, jeszcze jako świadek:
- Żadnych zbrodniczych czynów nie popełniłem, nad nikim się nie znęcałem się i nikogo nie torturowałem.
Jerzy Biesiadowiski: - Molenda wiedział, jak bić, robił to z satysfakcją. Jak uderzał pięścią, to w szczękę albo nos, jak kantem dłoni, to w kark poniżej czaszki. Do dziś mam ślady z tamtych dni.
Tadeusz Molenda twierdzi, że nie tylko nie bił, ale również nie słyszał, aby inni bili. Podobnie, jak Eugeniusz Gabrysiak, do dziś mieszka w Piotrkowie. Tu skończył szkołę średnią, z zawodu jest mechanikiem lotniczym.
Z TORNISTREM DO SZKOŁY
Jerzego Biesiadowskiego ubecy aresztowali w 1950 roku, kiedy szedł z tornistrem do szkoły. Miał 17 lat i był zastępcą komendanta organizacji antykomunistycznej "Mała Dywersja". Należało do niej 30 uczniów Liceum im. Batorego w Piotrkowie.
Prócz "Małej Dywersji" UB rozpracował jeszcze dwie grupy, które działały w okolicy - piotrkowską "Młodzieżową Organizację AK", znaną bardziej pod nazwą "Słoneczko" i bełchatowską "Partyzantkę Podziemną". Ich założyciele mieli od 13 do 16 lat. Nie zgadzali się na likwidację polskiego harcerstwa i przerobienie ich na radzieckich pionierów.
W 1990 roku Jerzy Biesiadowski złożył dokumenty swojej sprawy u poprzedniczki IPN - Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi. Od tego czasu trwało śledztwo, które do dziś nie zakończyło się skazaniem winnych.
Z akt sprawy: "Członków tajnych organizacji bito rękoma i kopano nogami po całym ciele, krępowano im ręce w nadgarstkach uprzednio przełożywszy je pod nogami, a po przełożeniu kija pod ręce podwieszano (...) między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano wodę do nosa. Bito ich również prętem po całym ciele, ponadto znieważano ich słowami wulgarnymi, powszechnie uznanymi za obelżywe". To tylko część metod stosowanych w piotrkowskim UB. Większość przesłuchań odbywała się w nocy.
CZERWONY SĘDZIA
Latem 1951 roku młodzi antykomuniści stanęli przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Łodzi.
Jerzy Biesiadowski wspomina: - Sędzia Bronisław Ochnio, który przewodniczył rozprawie, zdziwił się, dlaczego zeznaję inaczej, niż w śledztwie. Wytłumaczyłem, że na UB byliśmy bici. Ochnio zrobił się czerwony, kazał mi zamilknąć i w końcu przemówił: "A co, mieli was masłem smarować?".
Większość nastolatków skazano. Długoletnie wyroki odsiadywali w obozie "reedukacyjnym" w Jaworznie, którego komendantem był słynny Szlomo Morel (oprawca zmarł niedawno w Tel-Awiwie, wcześniej Izrael odmówił Polsce jego ekstradycji). Po wyjściu na wolność zostali obywatelami drugiej kategorii, przez wiele lat nie mogli znaleźć pracy.
Sędzia Elżbieta Poradowska: - Ze względu na pozostawanie pod stałą opieką poradni zdrowia psychicznego, trzeba rozważyć możliwość przesłuchania świadków w obecności biegłego psychologa, gdyż w tym zakresie ich zeznania mogą budzić uzasadnione wątpliwości.
Korzystanie z pomocy neurologa nie podważało, zdaniem sądu, wiarygodności jednego z oskarżonych - Henryka Piętka.
WINNI BEZKARNI
Kim był sędzia Bronisław Ochnio? To wieloletni (od stycznia 1947 roku do maja 1953 roku) przewodniczący Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi. Urodzony w 1908 roku w Krasewie (powiat Radzyń Podlaski), w 1932 roku absolwent Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przed wojną kancelista, uczestnik kampanii wrześniowej. Podczas niemieckiej okupacji aplikant sądowy. 30 sierpnia 1944 roku wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego. Do lutego 1946 roku sędzia i p.o. szefa Wojskowego Sądu 1 Dywizji Piechoty.
16 grudnia 1946 roku (po kilku dniach procesu) jako przewodniczący składu sędziowskiego łódzkiego WSR wydał osiem haniebnych wyroków śmierci na żołnierzy jednej z największych organizacji niepodległościowego podziemia - Konspiracyjnego Wojska Polskiego, w tym ich dowódcę - kapitana Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca". Dwóm skazanym zmniejszył potem wyroki Bierut. Czterech żołnierzy KWP dostało mniejsze kary (od roku do 15 lat pozbawienia wolności).
"Warszyc", razem z pięcioma swoimi podkomendnymi, został stracony 19 lutego 1947 roku - egzekucję przyspieszono ze względu na zbliżającą się amnestię. Komunistom (a szczególnie bezpiece, której KWP mocno dawało się we znaki) zależało na pozbyciu się groźnego przeciwnika politycznego. Do dziś nie wiadomo, gdzie został pochowany.
Jeden z prokuratorów ze sprawy kpt. Sojczyńskiego - zmarły niedawno ppłk Czesław Łapiński (wówczas był szefem Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi), kilka lat temu dał się namówić na rozmowę o procesie KWP. Jego zdaniem, jednym z winnych wydania kary śmierci na "Warszyca" był właśnie Bronisław Ochnio.
- Nie chciałbym tylko, aby wyglądało to tak, że usprawiedliwiam się, oskarżając zmarłych kolegów - wyznawał "szczerze" były stalinowski prokurator. - To był mój teren, ale na proces ściągnięto prokuratora z Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie Kazimierza Graffa. On był głównym oskarżycielem. Grupę Sojczyńskiego podzieliliśmy między siebie na pół. Graff "obsługiwał" tych od góry, ja pozostałych, którzy popełnili mniejsze przestępstwa (głównym zarzutem była chęć obalenia siłą nowego ustroju - TMP). Wnosiłem o kary od pięciu do dziesięciu lat - tłumaczył się Łapiński.
Czesław Łapiński nigdy nie odpowiedział za sprawę "Warszyca". Inne osoby winne morderstwa na Stanisławie Sojczyńskim żyją jednak do dziś, np. wspomniany prokurator Kazimierz Graff. W 1939 roku Graff ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, był żołnierzem września, potem w Armii Czerwonej i LWP. W "ludowej" Ojczyźnie sprawował funkcję zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego (w randze pułkownika), a następnie szefa Prokuratury Warszawskiego Okręgu Wojskowego.
Kazimierz Graff mieszka na warszawskim Mokotowie, przez nikogo nie ścigany. Kilka lat temu nie wstydził się mówić, że nie żałuje swojego udziału w procesie "Warszyca". Konkluzja jest smutna - śledztwo, prowadzone przez Instytut Pamięci Narodowej w sprawie mordu sądowego na Stanisławie Sojczyńskim, nie doprowadziło do skazania winnych.
ZBRODNICZY NAUCZYCIEL
Czesław Łapiński, wzorem Kazimierza Graffa, nie czuł się winny zamordowania legendarnego dowódcy KWP. "Najciekawsza" była jego opinia o samym "Warszycu". Nawet w latach 90. uważał go za bandytę i mordercę:
- Sojczyński prowadził regularną wojnę z twórcami nowego ustroju. Jego droga była naznaczona krwią. To był łódzki fragment bratobójczych walk. Przykłady? Na jednym z urzędów powiatowych była tablica z nazwiskami ponad 30 funkcjonariuszy UB, których zamordował. A za zbrodnie trzeba ponieść karę - mówił mi emerytowany prokurator.
Stanisław Sojczyński - według Czesława Łapińskiego - bandyta i morderca, przed wojną był nauczycielem języka polskiego i historii. W czasie okupacji hitlerowskiej na czele oddziału AK rozbił więzienie w Radomsku, uwalniając 40 więźniów. 3 maja 1945 roku, po wkroczeniu Sowietów, wydał rozkaz kontynuowania walki. Powołał organizację SOS (Samoobrona i Ochrona Społeczeństwa), której zadaniem była m.in. obrona ludności przed aresztowaniami i likwidacja sowieckich kolaborantów. 19 stycznia 1946 roku, w pierwszą rocznicę rozwiązania Armii Krajowej "Warszyc" stworzył Konspiracyjne Wojsko Polskie. Wkrótce skupiało ponad 3 tys. żołnierzy (niektórzy szacują, że nawet 6 tys.), najwięcej na terenie łódzkiego i kieleckiego. Oddziały KWP przeprowadziły wiele spektakularnych akcji - m.in. dwukrotnie zajęły Radomsko, rozbijając placówki MO i UB, uwalniając więźniów i rozprawiając się z miejscowymi kapusiami.
"ROZSTAWIANIE AKOWCÓW
PRZECIWKO SOBIE"
- Czy mogłem nie uczestniczyć w tym strasznym systemie? Czy mogłem nie wydawać wyroków i miałem się zbuntować? - ciągnął w rozmowie ze mną Łapiński. - Wyobraża pan sobie prokuratora, który przechodzi na stronę wroga? Dostałbym kulę w łeb (bzdura, funkcjonariuszy stalinowskiego systemu bezprawia nie skazywano w sowieckiej Polsce na śmierć, mogli co najwyżej trafić do więzienia - TMP). Ponieważ byłem akowcem (Łapiński pracował w wywiadzie ZWZ-AK, był dowódcą zgrupowania AK na Ochocie, działał w partyzantce na Zamojszczyźnie, drugiego dnia Powstania został ranny w rękę - TMP), bezpieka deptała mi po piętach, byłem podsłuchiwany, inwigilowany. Moje nazwisko znalazło się na liście do MBP.
- Dlaczego oskarżał pan swoich dawnych kolegów organizacyjnych?
- To była celowa gra, polegająca na rozstawianiu akowców przeciwko sobie. Sojczyńskiemu mogłem tylko współczuć, że też należał do Armii Krajowej. Po jej rozwiązaniu tylko nieliczni, tak jak "Warszyc", podjęli walkę zbrojną. Największa grupa akowców przystosowała się do nowych warunków, zachowując większy czy mniejszy stopień dezaprobaty (u Łapińskiego stopień ten był zdecydowanie mniejszy - TMP).
Zdaniem Łapińskiego, pojęcie "solidarności akowskiej" było po wojnie niewystarczające, stało się zużytym hasłem. W jego miejsce pojawiła się "solidarność narodowa", myślenie o Polsce:
- Dla mnie najważniejszą dewizą było to, aby nie szkodzić drugiemu Polakowi, robić wszystko, aby mu pomóc - Łapiński lubił uderzać w takie wysokie tony. - To było wyższe zobowiązanie moralne niż poczucie przynależności do organizacji, której już nie było.
PROKURATORSKI DOROBEK
- Dlaczego objął pan stanowisko szefa Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi? - pytałem dalej Czesława Łapińskiego.
- To był zupełny przypadek. Zaważył fakt, że miałem dobre rozeznanie w wojsku. Moja wcześniejsza praca została zauważona.
Co to była za praca i czy też robił w niej wszystko, aby pomóc rodakom? Co takiego zauważyli jego przełożeni? Swoją powojenną historię przedstawia tak: w lutym 1945 roku zgłosił się do ludowego wojska, ale zamiast do artylerii dostał przydział do prokuratury wojskowej. Początkowo (już w randze majora) był wiceprokuratorem w Białymstoku - w ramach nadzoru prokuratorskiego jeździł po jednostkach wojskowych, oskarżał jedynie w sprawach o dezercję i niewłaściwe obchodzenie się z bronią.
W rzeczywistości ów "nadzór prokuratorski" to nic innego jak... praca w Wydziale do Spraw Doraźnych białostockiego Sądu Okręgowego. W okresie swojego funkcjonowania - od lutego do czerwca 1946 roku, wydział ten skazał na śmierć co najmniej 151 niewinnych osób - najwięcej ze wszystkich wydziałów doraźnych w kraju (sądziły one w trybie przyspieszonym, bez możliwości obrony i ułaskawienia oskarżonego, podstawą był na ogół dekret z 16 listopada 1945 roku "o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa").
To tylko fragment jego działalności na rzecz bliźnich w imię wyższego zobowiązania moralnego. Niecałe dwa lata po "przypadkowej" sprawie Stanisława Sojczyńskiego, 15 marca 1948 roku przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie żądał kary śmierci dla rotmistrza Witolda Pileckiego - dobrowolnego więźnia Oświęcimia i trójki współoskarżonych - Tadeusza Płużańskiego, Makarego Sieradzkiego i Marii Szelągowskiej. Ci żołnierze Andersa mieli być płatnymi szpiegami imperializmu. 25 maja 1948 roku Pilecki został stracony w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Tylko za tę sprawę Łapiński był sądzony (IPN zarzucał mu podżeganie do mordu sądowego na rotmistrzu), ale oskarżony zmarł w trakcie swojego procesu.
Taki jest (cały?) dorobek prokuratorski Czesława Łapińskiego. W 1948 roku, pracując w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej, uzyskał awans na podpułkownika. Po odejściu z prokuratury został cenionym adwokatem. Kilka lat temu, doceniając jego "zasługi", Warszawska Izba Adwokacka skreśliła go ze swej listy.
ŻOŁNIERZ I PROFESOR
Wracając do sędziego Bronisława Ochnio - sądowego mordercy "Warszyca". Ponad dwa lata po wyeliminowaniu Sojczyńskiego - 14 marca 1949 roku, jako szef łódzkiego WSR, zawiadomił tamtejszy Urząd Stanu Cywilnego o zgonie kpt. Jana Małolepszego "Murata", kolejnego po "Warszycu", a zarazem ostatniego dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Wiadomo jednak, że "Murat" nie zmarł śmiercią naturalną - zamordowali go śledczy, podczas wznowionych już po procesie przesłuchań. Wyrok na Małolepszego - 4 marca 1949 roku - wydał WSR w Łodzi, tym razem nie pod przewodnictwem Ochnio, ale sprowadzonego specjalnie z Krakowa innego krwawego sędziego: Juliana Polana-Haraschina. W procesie zapady trzy wyroki śmierci: na "Murata" oraz dwóch księży z diecezji częstochowskiej: ks. Mariana Łososia i ks. Wacława Ortotowskiego, oskarżonych o współpracę z oddziałem Małolepszego. Trzeci ksiądz, Stefan Faryś, dostał 12 lat więzienia. W tej sprawie Ochnio powierzono jedynie funkcje administracyjne, ale jako przewodniczący łódzkiego WSR, który wydał wyrok, za morderstwo na Janie Małolepszym ponosi przecież odpowiedzialność moralną.
Ale Ochnio, przez kilka lat pracy w Łodzi, nie tylko nadzorował pracę sądu, ale sam cały czas wyrokował. Np. w listopadzie 1946 roku orzekał w procesie członków łódzkiego okręgu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po kilku dniach od ich złapania przez bezpiekę, WSR miał już gotowy, kłamliwy, akt oskarżenia. Czytamy w nim m.in.: "Obok zbrojnych wystąpień i gwałtów obóz reakcji prowadzi akcję propagandową, najbardziej podstępną i zakłamaną, opartą na najpodlejszych wzorach hitlerowskich. Przez zespół akcji zbrojnej i propagandowej reakcja usiłuje zagarnąć przemocą władzę w Polsce i zmienić w gwałtownej drodze ustrój państwa polskiego (...). Organizacja WiN, której głównym zadaniem było prowadzenie oszczerczej propagandy i wywiadu, posiadała również oddziały leśne i bojówki". Sędzia Ochnio nie miał wątpliwości. Na podstawie tych spreparowanych oskarżeń skazał na śmierć dwóch członków WiN. Wobec kolejnych trzech wydał wyrok od pięciu do 10 lat pozbawienia wolności. Wśród nich znajdował się Stanisław Gorzuchowski - profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Prośby jego studentów, jak również rektora UŁ kierowane do Bieruta o ułaskawienie skazanego na pięć lat profesora - nie przyniosły efektu. Stanisław Gorzuchowski zmarł w więzieniu we Wronkach.
64 KARY ŚMIERCI!
Bronisław Ochnio do Łodzi trafił z Wrocławia. Jako przewodniczący tamtejszego WSR (maj - grudzień 1946 roku), 31 maja 1946 roku orzekł pięć wyroków śmierci, a także wieloletniego więzienia na członkach poakowskiego oddziału Stanisława Panka "Rudego".
W nocy z 17 na 18 lutego 1946 roku, w miejscowości Czastary (położonej między Wieluniem a Kepnem) partyzanci zatrzymali pociąg nr 33 relacji Poznań - Katowice, a następnie rozstrzelali kilku jadących nim żołnierzy radzieckich. Akcja nie była bandyckim wybrykiem, ale odwetem za przestępstwa i rozboje, dokonywane przez Sowietów. Nagminną praktyką, której się dopuszczali, były gwałty na bezbronnych kobietach, właśnie w pociągu relacji Poznań - Katowice. Kilku pijanych żołnierzy radzieckich na próbie gwałtu zatrzymali nawet - w końcu stycznia 1946 roku - funkcjonariusze wieluńskiego PUBP.
Zasądzone przez Ochnio kary śmierci zostały wykonane.
Swoje krwawe żniwo późniejszy ppłk Ochnio rozpoczął już wcześniej. Po odejściu z Wojskowego Sądu 1. Dywizji Piechoty, między lutym a kwietniem 1946 r. przewodniczył Wydziałowi do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. Ile osób posłał do piachu - dokładnie nie wiadomo - ale można przypuszczać, że był równie "efektywny", jak Czesław Łapiński.
Prócz kierowania Wojskowymi Sądami Rejonowymi we Wrocławiu i w Łodzi, Bronisław Ochnio przewodniczył też - w latach 1953 - 1955 - lubelskim WSR. W sumie - w całej swojej karierze stalinowskiego sędziego - skazał na śmierć co najmniej 64 osoby! Ten "wynik" lokuje go na drugim miejscu pod względem ilości orzeczonych KS-ów (palmę pierwszeństwa dzierży zmarły w ubiegłym miesiącu w Warszawie sędzia Mieczysław Widaj - co najmniej 105 wyroków!). Na fali "odwilży" Bronisław Ochnio został przeniesiony do rezerwy. Znalazł pracę - jak wielu jego kolegów - w Sądzie Najwyższym.
WYMIAR MORALNY
Więzione w piotrkowskim UB dzieci, dziś dorośli ludzie, nie chcą zemsty:
- Proces naszych prześladowców ma dla nas wymiar moralny. Stalinowskich oprawców trzeba osądzić, aby stanowili przestrogę dla przyszłych pokoleń.
Prócz Tadeusza Molendy i Tadeusza Króla przed sądem powinni ponownie stanąć inni ubecy z Piotrkowa Trybunalskiego: Henryk Piętek i Eugeniusz Gabrysiak, jak również warszawski prokurator Kazimierz Graff, jeden z winnych mordu sądowego na dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego - Stanisławie Sojczyńskim "Warszycu".
TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI
Publicystyka Tadeusza M. Płużańskiego na ASME.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin