Prawo i Sprawiedliwość
Forum członków oraz sympatyków PiS
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Prawo i Sprawiedliwość Strona Główna
->
Wydarzenia
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Administracja
----------------
Regulamin
Propozycje kategorii oraz tematów
Ludzie Forum
Partia
----------------
Przywództwo
Program
Idee oraz strategie
Wydarzenia
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Aerolit
Wysłany: Sob 15:29, 29 Mar 2008
Temat postu:
Ostrzegam ludzi wrażliwych przed tym co zobaczą, gdy klikną tutaj:
http://www.dailymotion.com/video/x2ilgd_etvousetespourlavortement_politics
Aerolit
Wysłany: Sob 15:45, 08 Mar 2008
Temat postu:
Płonący penis na gali ministerstwa
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przygotowuje szokującą niespodziankę dla swoich gości, których zaprosiło na uroczyste zakończenie obchodów Europejskiego Roku Równych Szans dla Wszystkich. Gwiazdą wieczoru będzie drag queen - Lea Divine. Podczas swojego występu zapowiada inscenizację stosunku seksualnego, show z płonącym penisem i zbiorową ekstazę - pisze DZIENNIK.
Impreza odbędzie się 14 marca w jednym z warszawskich klubów. Na wieczór resort zaprosił kilkaset osób, głównie przedstawicieli organizacji pozarządowych walczących z dyskryminacją, np. dzieci niepełnosprawnych, mniejszości etnicznych i religijnych. Program artystyczny imprezy współfinansowanej przez resort i Unię Europejską zatwierdziła minister pracy Jolanta Fedak z PSL.
Na zamówienie ministerstwa gości będą zabawiać Lea Divine i Peter Didencer, młody gejowski duet robiący ostatnio furorę w warszawskich klubach dla homoseksualistów. "To coś innego niż występ w klubie gejowskim, gdzie wszyscy obeznani są z tego typu estetyką. Gdy ostatnio mieliśmy pokaz w jednej z galerii, kuratorzy wystawy byli w szoku" - mówi Lea. Liczy na to i tym razem. "Jeśli przyjdą politycy, na pewno będą się dobrze bawić, choćby nawet publicznie nie chcieli się do tego przyznać" - zapewnia.
Lea Divine nie kryje dumy ze scenki zaaranżowanej w stylu lat 80., w której jako drag queen jest ubrana w lateksowe skóry. W kulminacyjnym momencie między nogami Petera pojawia się pochodnia w kształcie penisa. Jak twierdzi Lea, to moment, kiedy publiczność wpada w ekstazę.
W ekstazę nie wpadają jednak politycy, którym opowiedzieliśmy program imprezy. "Co oni wymyślili?" - nie kryje zdziwienia Joanna Kluzik-Rostkowska, minister pracy w rządzie PiS. Jej zdaniem, tego typu występ przekracza cienką czerwoną linię. "Ja bym była ostrożna i się na to nie zdecydowała" - mówi. Czy przyjdzie na resortową imprezę? "Wieczór to czas zarezerwowany dla trójki moich dzieci" - tłumaczy.
Niespodzianka, jaką szykuje swoim gościom resort pracy, zaniepokoił Hannę Nowakowską z fundacji "Ja kobieta", która jako prelegent w trakcie dyskusji będzie opowiadać o tworzeniu wizerunku osób starszych w mediach. "Nie wiem, czy ostre sceny erotyczne to jest temat, który resort pracy powinien promować, szczególnie w roku równych szans. Płonące penisy to nie jest chyba najlepszy akcent na zakończenie konferencji" - bulwersuje się Nowakowska.
Sprawy nie chciała komentować rzeczniczka rządu Agnieszka Liszka. A minister pracy Jolanta Fedak była zdumiona, gdy dowiedziała się o szczegółach programu koncertu. Zapewniła nas wczoraj, że natychmiast poleci sprawdzić, dlaczego takie treści mają się pojawić podczas tego występu.
Wieczorem zadzwoniła do nas Berenika Anders, szefowa departamentu ds. kobiet i przeciwdziałania dyskryminacji, który odpowiada za galę. "Zamierzamy jeszcze spotkać się z Leą Divine i punkt po punkcie omówić program występu" - zapewniła.
Iwona Dudzik, Artur Grabek
http://www.dziennik.pl/polityka/article135439/Plonacy_penis_na_gali_ministerstwa.html
Aerolit
Wysłany: Śro 8:44, 05 Mar 2008
Temat postu:
W miesięczniku Film Władysław Pasikowski bardzo żałuje ze szefowa Instytutu Filmowego Agnieszka Odonowicz uwaliła jego scenariusz "Kadisz" opowiadający o mordzie w Jedwabnym. Uznała film za antypolski ku żalowi autora Psów.
Dodał że "Kadisz" jednak zrealizuje, za wszelką cenę - "choćbym miał go wypuścić w formie dzwonków na telefon"
Maciej Zembaty od siebie już dodał sporo szczegółów do tej nagonki na Polaków.
Jak to gwałcili w usta biedną Ryfkę, a potem jej obciętą głową zagrali w piłkę nożną na miedzy.
Może Pasikowski idąc dobrze przetartym śladem doda jeszcze coś od siebie, np. kanibalizm. Zawsze to zwiększy jego szansę na Oscara za film nie anglojęzyczny.
Maciej Zembaty "Maleńki rynek"
Maleńki jest rynek w Jedwabnem
Kościółek i synagoga
W sobotę albo w niedzielę
Ludzie się modlą do Boga
Lecz w czasie wojny Bóg jest zajęty
Czy to Jahwe czy Bóg chrześcijan
Zbyt jest zajęty by wejrzeć
W duszę Polaka czy Żyda
Gdy część Żydów skwierczała w stodole
Bo nie dało się wszystkich tam upchać
Wzięli Ryfkę chłopaki na pole
I gwałcili - normalnie i w usta
Ona szybko pobladła jak chusta
I umarła od polskiej siekiery
Odrąbali jej główkę prześliczną
I zagrali nią w nogę na miedzy.
Gazeta Wyborcza 1-2.09.2001 r.
Aerolit
Wysłany: Wto 18:13, 04 Mar 2008
Temat postu:
04.03.2008 | W prasie | źródło: Rzeczpospolita
Polityczny teatr dla wyborców
Fasada, która przez całe lata po 1989 roku, aż do afery Rywina, przysłaniała to, co w istocie działo się w polityce, jest dziś powoli odbudowywana - pisze publicystka „Rzeczpospolitej”.
Co jakiś czas pojawia się konstatacja, że po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej i odzyskaniu wpływów przez wspierający jej rządy establishment III RP, wracają do życia publicznego standardy, obyczaje i ludzie sprzed afery Rywina. Jak wiadomo w niecałe 100 dni po przejęciu władzy przez PO już sama afera stanęła pod znakiem zapytania - białostocka prokuratura umorzyła postępowanie w sprawie grupy trzymającej władzę. Trzeba zatem przyjąć, że nie było ani grupy, ani w związku z tym afery, bo kto właściwie miałby wysyłać Rywina z propozycją łapówki?
Publiczność usypiana spektaklem
Za ciosem poszedł natychmiast - i było to logiczne - były premier Leszek Miller, którego sprawa ta kosztowała nie tylko utratę stanowiska premiera, ale i pozycji politycznej. Dwa dni temu na konferencji prasowej teatralnie darł kartki raportu z prac komisji śledczej w sprawie Rywina, który przyjął Sejm. Miller domaga się unieważnienia raportu. „Nie może być w uchwale Sejmu zarzutów obalonych przez prokuraturę” - twierdzi.
Ów tryumf Millera ma wymiar symboliczny, ale takich symboli jest więcej. Jednym z wymownych jest powrót na stanowisko kierownicze w służbach specjalnych Zdzisława Skorży, który jest dziś wiceszefem ABW. Ten były pracownik SB, w czasach rządów SLD wiceszef UOP, jest też znajomym Edwarda Mazura, podejrzewanym przez prokuraturę o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały.
Jednak umarzanie spraw kłopotliwych dla establishmentu i czerpanie przez obecnie rządzących z rezerw kadrowych rządów SLD są tylko jednym z elementów budujących wrażenie deja vu. Coraz trudniej pozbyć się też wrażenia, że trwa odbudowywanie fasady, która przez całe lata po 1989 roku, właśnie aż do afery Rywina, przysłaniała to, co w istocie działo się w polityce.
Najprościej rzecz ujmując, sprowadzało się to do tego, że opinia publiczna była usypiana spektaklem - zazwyczaj w scenografii gmachu Sejmu lub sal Kancelarii Premiera, w których odbywały się debaty i burzliwe spory - tyle że w dużej mierze teatralne. Faktyczne decyzje, rzeczywiste gry interesów toczyły się w ukryciu i zupełnie gdzie indziej, czego jednak Polacy mieli nie widzieć i nie słyszeć.
Tak było w przypadku ustawy medialnej pisanej przez rząd Millera. W Sejmie debatowali burzliwie nad nią posłowie, ale faktyczne negocjacje o jej zapisach toczyły się w gabinecie Aleksandry Jakubowskiej i na spotkaniach przedstawicieli rządu z szefami Agory, których biznesowe zależały od tego, jakie prawo będzie obowiązywać.
Ukręcanie łbów niewygodnym sprawom
W czasach owej fasadowości polityki, na skutek między innymi słabości i bezsilności opozycji postsolidarnościowej i słabości mediów uchodziło na sucho elicie politycznej wiele skandali i afer. Nie tylko powstawały ustawy na zamówienie konkretnych grup interesów czy lobbystów, ale udawało się wyciszyć wielkie skandale - począwszy od FOZZ, a skończywszy na związkach polityków z rosyjskimi służbami specjalnymi.
Udało się opinii publicznej wmówić, że niegdysiejszy minister sprawiedliwości i prokurator generalny Jerzy Jaskiernia ma rację, gdy doprowadza do umorzenia postępowania w sprawie moskiewskiej pożyczki lub przejęcia majątku PZPR przez SLD.
Udało się ukręcić łeb sprawie znajomości Aleksandra Kwaśniewskiego z agentem KGB Władimirem Ałganowem (znał go czy nie znał? - do dziś opinia publiczna nie ma pewności w tej sprawie) i udało się wytłumaczyć, że jeden z ważnych polityków SLD Ireneusz Sekuła popełnił samobójstwo, trzy razy strzelając sobie w brzuch.
Udawało się jeszcze mnóstwo innych rzeczy (sprawa Oleksego - ot zagadka: czy jakiś „Olin” w ogóle istniał?) i dopiero komisja śledcza w sprawie Rywina zdarła kurtynę hipokryzji. Przy okazji pokazało to, jak słaba była kontrola społeczna rządzących, kontrola, która w demokracji odbywa się przede wszystkim dzięki mediom, owej czwartej władzy. I okazało się, że wiele ze spraw przemilczanych lub wypieranych z debaty publicznej było kluczowych dla obrazu polskiej rzeczywistości.
W owych przedrywinowych czasach nie chcieli o nich milczeć tylko niektórzy dziennikarze. Próżno ich było szukać w mainstreamowych mediach, takich jak ówczesna telewizja publiczna. Należała do nich na przykład Anita Gargas, pracująca wówczas w niszowej „Gazecie Polskiej” i poruszająca tematy, które szerokim łukiem omijali jej koledzy z gazet głównego nurtu.
Tacy dziennikarze nie bywali i nie bywają nagradzani przez branżowy miesięcznik „Press”, a o ich dokonaniach na salonach mówiło się z westchnieniem politowania lub nieskrywaną wściekłością. W czasach przedrywinowskich byli „oszołomami”, dziś są „dziennikarzami PiS”, a to, co robią - jak program „Misja specjalna” - jest podważane jako niewiarygodne i oczywiście budzące niesmak. Magazyn ten dziś niczym się warsztatowo nie różni od programów śledczych i sensacyjnych stacji komercyjnych prócz jednego - porusza sprawy, które tamte programy omijają jako „nieciekawe”: lustracja, mafia węglowa, związki biznesmenów lub polityków z rosyjskimi służbami specjalnymi.
Niechęć do tych kwestii jest jednak tak wielka, że rządzący politycy, tak jak Stefan Niesiołowski, mogą pozwolić sobie na stwierdzenia sprowadzające się do zdania: takich dziennikarzy jak Gargas wyrzucimy z TVP!
Nie słychać oburzenia
Otóż nie mogę pozbyć się wrażenia, że te zapowiedzi i podważanie wiarygodności dziennikarzy, którzy od lat konsekwentnie pisali o sprawach naprawdę niewygodnych dla establishmentu III RP, mają na celu jedno - kurtynę znów zawieszono i chodzi o to, by była coraz mniej przezroczysta. W tym sensie - bo nie w sensie ukrywania przed opinią publiczną wielkich afer, bo tych nie ma i nie sądzę, by obecnie rządząca ekipa dopuściła do nich - rządy PO-PSL przynoszą nam powrót do obyczajów sprzed rządów PiS. Do owej „normalności” fasady, zza której nic nie powinno się przedostawać do opinii publicznej. A jeśli już, to ma być potraktowane jako bez znaczenia.
I możemy już temu się poprzyglądać. Wymiana w pierwszych dniach urzędowania nowego rządu wszystkich wojewodów odbyła się czysto wedle klucza partyjnego - żadnych konkursów i komisji rekrutujących i egzaminujących kandydatów. Gdy wspomnieć, jak PiS wiele miesięcy trudził się, by przeprowadzić autentyczny konkurs na te stanowiska i jak większość (wyjątkiem było miedzy innymi obsadzenie stanowiska wojewody mazowieckiego) nowych wojewodów zajęła swe stanowiska właśnie w wyniku działania komisji konkursowej, to wywołuje to uśmiech pobłażliwości. PO takimi niuansami nie zawraca sobie głowy. Nie musi. Żadnych protestów z tego powodu nie było. Podobnie z rozdzielaniem stanowisk kierowniczych w służbach specjalnych. Warunkiem zawarcia umowy koalicyjnej między PO i PSL był podział stanowisk w służbach wedle klucza partyjnego - szef z PO, jego zastępca z PSL. Czy słyszą może państwo chór oburzenia na upartyjnianie służb specjalnych? Nieco szumu wywołało odwołanie wybranych w konkursie dyrektorów ZUS, ale w większości przypadków posunięciom rządzących towarzyszy wyrozumiałe milczenie.
Od czasu do czasu jednak w jakiejś gazecie - jak często w „Rzeczpospolitej” - pojawi się tekst, oświetlający punktowo, jak reflektorem, praktykę działań obecnych rządów. Olsztyn, Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Kiedy odwołano dyrektora, który objął to stanowisko za czasów PiS (jak wiadomo wedle obecnej poprawności politycznej byli to saplany mi niekompetentni ludzie), rozpisano konkurs na nowego. Jednak kilka dni przez terminem zakończenia konkursu centrala w Warszawie postanowiła darować sobie procedurę. Szefową została osobiście polecana przez posła Platformy Sławomira Rybickiego Jolanta Marozas. „Zgodnie z umową koalicyjną, w województwach, w których PSL ma wojewodę, agendy rządowe obsadza Platforma” - wyjaśniała prasie ten fakt Edyta Wrotek, rzecznik prasowy wojewody w Olsztynie.
Szczerze mówiąc, chciałabym zobaczyć w całości umowę koalicyjną. Niestety, nie jest to możliwe - władza PO-PSL, która miała działać wedle czytelnych, przejrzystych zasad, odmawia ujawnienia jej ustaleń. Ujawniono króciutką i ogólną „deklarację koalicyjną”. O resztę nikt nie pyta. Chodzą nawet słuchy, że owa reszta nie istnieje. O czym zatem mówi rzeczniczka z Olsztyna?
Jest co kontrolować
PO, zapowiadająca „normalność” i jawność działania państwowych urzędników, odmawia prawa do poznania wielu innych informacji. Wciąż nie możemy poznać zawartości raportu Julii Pitery w sprawie CBA, podobnie minister skarbu Aleksander Grad odmawia udzielenia informacji na temat zmian w spółkach Skarbu Państwa.
W sprawie raportu Pitery rząd zapewne obawia się kompromitacji, ale czego obawia się minister skarbu? Ujawnienia jakiegoś innego mechanizmu zawartego w ustaleniach koalicyjnych - że np. tam, gdzie PO ma wojewodę, ma też władze największej spółki Skarbu Państwa? Albo że spółki te są dzielone wedle jakiejś proporcji - tyle dla PO, a tyle dla PSL?
Gdy przyjrzeć się niektórym decyzjom personalnym, tym, o których najgłośniej było słychać, to trudno zasłaniać się Platformie jedynie tłumaczeniem, że odwołuje niefachowych prezesów powołanych z klucza partyjnego przez PiS. Z całą pewnością nie można tym tłumaczyć niedawnej dymisji prezesa Ruchu Adama Pawłowicza, który wybrany był na to stanowisko w konkursie, a w ciągu dwóch lat swego urzędowania udowodnił fachowość, kompetencje i zaangażowanie w wyprowadzaniu zadłużonej i źle zarządzanej wcześniej spółki na prostą drogę.
Zasługi Pawłowicza dla Ruchu, jak się okazało, nie miały żadnego znaczenia i wymieniona przez ministra skarbu rada nadzorcza odwołała go jednogłośnie ze stanowiska. Pawłowicz, którego polityczne związki są pewnie w podobnej odległości do PiS jak i PO, nie był „swoim”, na którego „się gra”. Nie dzwonił do Grzegorza Schetyny, nie umawiał się na kawę z posłem (dziś ministrem) Gradem.
Przed posiedzeniem rady nadzorczej, na którym miał być głosowany wniosek o odwołanie prezesa Ruchu, wiceminister skarbu Krzysztof Łaszkiewicz mówił ze reprezentanci ministerstwa w radzie nie mają żadnych instrukcji, jak głosować. Okazało się, że mijał się z prawdą - w resorcie odbyło się spotkanie członków rady, na którym otrzymali oni twarde instrukcje, że Pawłowicz ma być odwołany. Czemu wiceminister zataił ten fakt? Być może czuł, że może sobie na to pozwolić.
Krzysztof Łaszkiewicz po prostu wie, że nawet jeśli wyjdzie na jaw, iż nie mówił prawdy, to nikt nie będzie robił z tego sprawy. Tak jak nikt nie nazwał skandalem dymisji profesjonalnego menedżera, jakim jest Pawłowicz. Nierówność traktowania polityków PiS i PO przez media, którą podnoszą najczęściej - z poczuciem krzywdy -politycy PiS, jest faktem. Podobnie było z traktowaniem rządów AWS i następujących po nich rządów SLD - PSL. Przez grubo ponad rok gabinet Millera miał życzliwy kredyt zaufania od mediów, na co nie mógł w tym samym stopniu liczyć rząd Jerzego Buzka.
Tym, którzy wątpią w tę nierówność, polecam drobny zabieg. Proszę sobie wyobrazić, że to pisowski minister odmawia informacji o zmianach w spółkach Skarbu Państwa, że to pisowski premier domaga się zmiany konstytucji, by zwiększyć swoje uprawnienia w sporach z prezydentem z Platformy. Że to nie za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz, a za Lecha Kaczyńskiego ustawiane są konkursy na stanowiska w warszawskim ratuszu tak, by wygrywał w nich nawet jego kierowca.
Jaka byłaby reakcja w mediach? Czy każda z tych spraw nie byłaby dokładnie prześwietlona, napiętnowana, przedyskutowana? Przez ostatnie dwa lata media zajmowały się wnikliwie podobnymi i mniejszymi sprawami, a hasło „zawłaszczania i upartyjniania państwa” było jednym z donośniej brzmiących. Teraz tej kontroli prawie nie ma. Choć jest co kontrolować.
Na co można sobie pozwolić
O wspomnianych powyżej ustawianych konkursach w Warszawie z uporem i konsekwencją pisze od wielu tygodni niemal wyłącznie stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej”. Czytam go z uwagą i właśnie z wrażeniem deja vu. Koledzy z „Gazety” mogą mieć poczucie pewnej konsternacji i przeżywać przy tej okazji to, co tzw. dziennikarze prawicowi niejednokrotnie przerabiali w przeszłości: nikt inny w mediach tego tematu nie podejmuje, nikt publikacjami się nie przejmuje, a zdemoralizowani tym faktem politycy PO mogą informacje „Gazety” całkowicie lekceważyć. Jak ostatnio Julia Pitera, pytana przez „Wyborczą”, czy będzie interweniować w sprawie ustawionych konkursów, odpowiedziała dziennikarzom: „nie będę bronić tchórzy”. Pani minister chodziło o to, że nikt z przegranych w konkursach nie miał odwagi się poskarżyć. Zatem, najwyraźniej nie ma się czym zajmować. Czemu mogła coś takiego powiedzieć? Znów -najwyraźniej czuła, że może sobie na to pozwolić.
A właśnie poczucie polityków, że na coś „mogą sobie pozwolić” jest tak demoralizujące i niebezpieczne. Być może właśnie tym należy tłumaczyć, że PO zdecydowała się przedstawić w Sejmie projekt ustawy medialnej jawnie podporządkowującej media publiczne rządowi i uzależniające media komercyjne od władzy. Najwyraźniej Platformie wydawało się, że i to „przejdzie”.
Fasada, którą prezentują nam politycy i ich specjaliści od marketingu na razie nie jest jeszcze tak szczelna, by dokładnie zasłonić wszystko to co za nią się dzieje. Zza scenografii tu i ówdzie przedziera rzeczywistość. A to informacje o przeszłości szefów ABW, a to o związkach partii rządzących z potężna firmą handlującą paliwami.
To, co nasze czasy istotnie różni od przedrywinowskich, to nieco większa przestrzeń medialna, nieco szerszy pluralizm. Trzeba tej wartości strzec jak źrenicy oka i być może zrozumieją to także liderzy PO. Wszak leży to w dobrze pojętym interesie ekipy rządzącej i aspiracji prezydenckich jej lidera.
Joanna Lichocka
Aerolit
Wysłany: Pią 10:23, 29 Lut 2008
Temat postu:
http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=281
Różne postacie wdzięczności
Felieton · „Nasz Dziennik” · 2008-02-23 |
www.michalkiewicz.pl
Jerzy Lerski w swoich wspomnieniach zatytułowanych „Emisariusz Jur” pisze między innymi, że kiedy jako emisariusz wrócił z okupowanej Polski przez Hiszpanię do Londynu, Wśród innych zajęć „trzeba było przeciwdziałać wstrętnej nagonce lewackich kół żydowskich na rzekomy antysemityzm Polskich Sił Zbrojnych za granicą. Kampania ta wiązała się z masową dezercją uratowanych dzięki generałowi Andersowi z sowieckich gułagów Żydów, polskich obywateli.” Dokuczliwi byli też żydowscy parlamentarzyści „kryptokomunista Tom Driberg i pochodzący z Niemiec zastępca redaktora "Tribune" George Strauss”. Rozmowa była trudna i w końcu – pisze Lerski – „by zastraszyć tego obrzydliwie pyskatego Driberga użyłem wreszcie argumentu, ze dalsza żydowska nagonka na ukochane w Polsce wojsko za granicą jak najfatalniej może się odbić na bezpieczeństwie tych blisko 100 tys. cennych Polaków żydowskiego pochodzenia, którym niektórzy z oburzonych gospodarzy mogą wręcz odmówić schronienia.”
Jak się okazuje, autor „Strachu”, Jan Tomasz Gross miał poprzedników, a przy okazji potwierdza się informacja o „blisko 100 tysiącach” Żydów ukrywających się w czasie okupacji niemieckiej w Polsce. Jerzy Lerski, jako emisariusz, którego zadaniem było możliwie dokładne poinformowanie rządu w Londynie o rzeczywistej sytuacji w kraju, coś tam przecież musiał wiedzieć. Wynika z tego, że akcja ukrywania Żydów w Polsce miała charakter masowy, mimo, iż groziła za to kara śmierci dla całej rodziny. Jednym z ukrywających się był ojciec Jana Tomasza Grossa, dr Zygmunt Gross.
I oto mam przed sobą dokumenty z archiwum Stefana Korbońskiego z Instytutu Hoovera w Kalifornii, zawierające korespondencję między byłym szefem Kierownictwa Walki Cywilnej a Feliksem Grossem i Zygmuntem Grossem z roku 1969 i 1970. Chodzi o udzielenie pomocy przy uzyskaniu prawa wjazdu do Stanów Zjednoczonych. Problem wziął się stąd, że Zygmunt Gross należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, do której – jak pisze – włączono go automatycznie, jako członka PPS, po tak zwanym zjednoczeniu z PPR-em. Stefan Korboński miał wobec władz amerykańskich zaświadczyć, ze dr Zygmunt Gross, chociaż był formalnie członkiem PZPR, to jednak „nigdy nie był komunistą, a wręcz przeciwnie, całym swoim zachowaniem i działalnością, szczególnie obroną Stanisława Mierzwy (w procesie Komendy WiN – SM), udowodnił swój wrogi stosunek do rządów komunistycznych w Polsce”.
Stefan Korboński prośbę spełnił i użył swoich wpływów, bo w liście z 10 stycznia 1970 roku Zygmunt Gross składa mu „gorące podziękowanie” za udzieloną pomoc, wyjaśniając przy okazji, że zdecydował się na emigrację, bo doszedł do przekonania, że „ingerencja Rosji w sprawach krajowych narastać będzie z każdym miesiącem i przybierać coraz groźniejsze wymiary”. Wspomina też o „trudnościach”, związanych m.in. z „uwięzieniem syna”, czyli Jana Tomasza, ale – ani słowa o „polskim antysemityzmie”, nad którym z taką pewnością siebie rozwodzi się dzisiaj „światowej sławy historyk”. Ten „antysemityzm” plenić się miał nie tylko w marcu 1968 roku, nie tylko po wojnie, ale i w czasie okupacji, kiedy to na postawę społeczeństwa polskiego pewien wpływ wywierało Kierownictwo Walki Cywilnej, na czele którego stał właśnie Stefan Korboński. To pewnie ten „organiczny” i „z mlekiem matki wyssany antysemityzm” Polaków skłonił ich do udzielenia schronienia „blisko 100 tysiącom” Żydów, o których wiedział Jerzy Lerski, jako emisariusz rządu Rzeczypospolitej. To miło ze strony Jana Tomasza Grossa, że w ich imieniu tak pięknie się odwdzięczył.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Aerolit
Wysłany: Pon 11:41, 25 Lut 2008
Temat postu:
Słuchanie Radia Maryja też jest modne? Bo pan go broni.
A dlaczego mielibyśmy odbierać mu prawo do istnienia? Jest przecież demokracja, wolny wybór. W TVN słyszę, że staruszki pod katedrą obrzuciły dziennikarzy obelgami. Oglądam relację i słyszę, że chcą, by wzięli te kamery, ale ani jednej obelgi.
Ale może broni pan złej sprawy?
A dlaczego złej? Co jest tam złego, nie rozumiem? Do mnie nie przemawiają powszechnie rzucane oskarżenia. Ilekroć słuchałem Radia Maryja, a słucham go czasem, zwłaszcza w podróżach, zawsze trafiałem na dobre, wartościowe audycje. Nigdy nie natknąłem się tam na przykład na treści antysemickie.
A pamięta pan felieton Stanisława Michalkiewicza?
Ja go wysłuchałem i jestem przekonany, że oskarżanie go o antysemityzm było nieporozumieniem. Oczywiście trzeba bardzo uważać na słowa, ale tam wyrwano coś z kontekstu, przez co zabrzmiało to zupełnie inaczej. Zawsze warto przyjrzeć się temu, jaka jest intencja wypowiedzi. Zresztą w ogóle myślę, że problem polskiego antysemityzmu jest nadmuchany. Szuka się go często tam, gdzie go nie ma. Byłem w Toronto na festiwalu filmowym i tam po pokazie filmu "Deborah" wybuchła dyskusja: dwóch starszych panów spierało się o antysemityzm, a film był w ogóle o miłości, tyle tylko że chodziło o Żydówkę. I ja, i nikt inny w tym filmie problemu antysemityzmu nie widział.......
Reszta w:
http://www.dziennik.pl/opinie/article17224/Pazura_Jestem_meska_szowinistyczna_swinia_i_feminista.html
R. Mazurek rozmawia z Cezarym Pazurą
Aerolit
Wysłany: Sob 13:53, 23 Lut 2008
Temat postu:
http://forum.fronda.pl/?akcja=pokaz&id=1501999
Drogowskaz dla błąkających się blogerów
Kartkując niezliczone strony prawicowych blogów politycznych natrafia się głównie na komentarze dotyczące bieżących spraw politycznych. Sprawy te są komentowane na najróżniejsze sposoby i w przeważającej części wyjątkowo profesjonalnie, co przy praktycznie wszechobecnym braku rzetelnej informacji medialnej ma kolosalne znaczenie. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku, jednak to jedynie wyjątkowo silne złudzenie. Prawicowy bloger zaplątany w batalię na płaszczyźnie stricte politycznej niestety bardzo często zapomina o tym, że batalia także toczy się na płaszczyźnie ideologicznej i to właśnie ta płaszczyzna ma kluczowe znaczenie. Przerażająco trudno jest przemówić komuś do rozumu w kategoriach politycznych jeśli całkowicie zapomni się o arcyważnej kwestii światopoglądu. Jeśli pisze się o sprawach ideowych, żądli bardziej ogólnie, to słowo staje się w pewnym sensie nieśmiertelne i równocześnie moc takiego słowa jest nieporównanie większa, ponieważ słowo, które utkwi w ludzkim sercu mimowolnie walczyć musi także na płaszczyźnie politycznej i każdej innej. Moralność i prawda na blogach musi zacząć święcić triumfy w znacznie większej skali, aniżeli tylko politycznej, więc kołaczę do serc i umysłów prawicowych blogerów z prośbą o nieoddawanie bez walki pola ideologicznego oraz o częstsze opisywanie spraw w wymiarze bardziej ogólnym. Pro Patria.
[wiadomość w całości może być dowolnie powielana jedynie na forach prawicowych i jest to wręcz wskazane - należy jeszcze bardziej zewrzeć szyki i wykuć więcej szabel sprawiedliwości] ((:
Aerolit
Wysłany: Czw 19:54, 21 Lut 2008
Temat postu:
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=92898
Porządek i nieład w życiu politycznym
Nasz Dziennik, 2008-02-20
Prof. Miguel Ángel Belmonte, Uniwersytet Abat Oliba CEU w Barcelonie
Klasyczna filozofia polityki, zwłaszcza myśl polityczna Arystotelesa, dostarcza klucza do rozumienia pojęcia "porządek polityczny". Idea "porządku", wzięta ogólnie, opiera się na wielości różnych elementów, pomiędzy którymi znajduje się coś jednoczącego. Szczegółowa idea porządku politycznego, obejmująca rodzinę, miasto, zrzeszenia zawodowe itd., również zawiera wielość elementów, między którymi zachodzi jedność.
Ta jedność pochodzi przede wszystkim od "dobra wspólnego", rozumianego jako cel najwyższy wspólnoty politycznej. Ale taką jedność daje też jedność władzy zwierzchniej i jedność terytorialna, tyle że obie podporządkowane dobru wspólnemu.
"Wielość" tworzą grupy społeczne, jak choćby rodziny: "państwo bowiem z natury jest pewną wielością". Natomiast jedność w normalnych warunkach płynie z ustroju, z władzy, z rządzenia w "jednym" kierunku, jakim jest "dobro wspólne". A zatem porządek polityczny pojawia się tam, gdzie społeczna wielość jest zorganizowana w taki sposób, że jej działania skierowane są do "jednego", określonego modelu. Ale tu pojawia się spór w związku z następującym pytaniem: jeśli taki model wyklucza sprawiedliwość, czy może być traktowany jako "porządek polityczny". Czy może dojść do tego, że "porządek polityczny" utworzy banda złoczyńców?
Dla klasyków - zarówno pogańskich, jak i chrześcijańskich - od Arystotelesa do św. Tomasza z Akwinu, poprzez św. Augustyna, pojęcie porządku jest nierozłącznie związane z pojęciem dobra; a pojęcie porządku politycznego jest nierozłączne z pojęciem dobra wspólnego.
Spaczenie porządku politycznego w czasach nowożytnych
Nowożytni teoretycy polityki stopniowo odchodzili od pojęcia dobra wspólnego, redukując ideę porządku politycznego do zagadnienia siły. Efektem tej ewolucji nowożytnej myśli politycznej jest na przykład definicja "wspólnoty politycznej" podana przez Maxa Webera: "obszar mniej lub bardziej określony, mniej lub bardziej trwały, sfera (z ewentualną możliwością użycia siły), zarezerwowana dla tych, którzy do niej należą". Erik Voegelin słusznie uważa, że nowożytna i współczesna koncepcja życia politycznego (egoistyczna umowa dla interesu; racja stanu; równowaga sił) to zaprzeczenie porządku politycznego i to właśnie w weberowskim pozytywizmie socjologicznym widać moralną ślepotę nowożytności.
W myśli nowożytnej i współczesnej najwyższym celem życia politycznego staje się samo państwo. Przy wielu okazjach Papież Pius XII ostrzegał, że totalitaryzm pojawia się tam, gdzie państwo zawłaszcza całość życia politycznego. "Ten, kto traktuje państwo jako cel, ku któremu należy wszystko kierować i któremu wszystko należy podporządkować, nie może nie szkodzić narodom w posiadaniu prawdziwej i trwałej pomyślności. Dzieje się to zarówno wówczas, gdy nieograniczona władza przypisywana jest państwu jako mandatariuszowi narodu, ludu lub jakiejś warstwy społecznej, jak i wtedy, gdy państwo samo sobie przyznaje taką władzę, jakby władca absolutny i całkowicie niezależny" (Pius XII, "Summi Pontificatus", 46).
Niebezpieczeństwo nacjonalizmu
Pierwotny nacjonalizm baskijski (Sabino Arana, XIX w.) nie utrzymuje, że Baskowie mają być katolikami, bo taką jest prawdziwa religia, ale dlatego że mają być katolikami, bo to ich odróżnia od hiszpańskich liberałów. Prawdziwe hasło Nacjonalistycznej Partii Basków brzmiało: "Bóg i dawne prawa", ale krok po kroku praktyka religijna i życie kościelne były podporządkowywane politycznym rewindykacjom. Współcześni nacjonaliści baskijscy uważają, że to nie ma znaczenia, czy się jest czy nie jest katolikiem, o ile nie różnicuje to Basków od pozostałych Hiszpanów. W ostatnich stu latach nacjonalizm zajął miejsce religii, stając się faktycznie idolatrią.
Redukcja polityki do techniki
Z drugiej strony, nowożytna i współczesna myśl polityczna przetworzyła działalność polityczną w technikę, której można używać dla jakichkolwiek celów, również złych.
Upowszechnianie mechanizmów demokratycznych dla wyboru rządzących i redukcja politycznej legitymizacji do tej otrzymanej dzięki zwycięstwu w wyborach przetworzyła działalność polityczną w kombinację manipulowania opinią publiczną i strategiczne zbieranie głosów. Naciski, którym jesteśmy poddawani w okresie spotkań wyborczych, zacierają wśród katolików rozumienie sensu aktywności politycznej, którzy często mieszają skuteczność techniczną wyników wyborów z autentyczną działalnością polityczną, nieoddzielalną od celu ludzkiego życia jako takiego: "Zubożenie naszego języka, po to by zatrzeć różnicę między praxis i poiesis na poziomie inteligibilnej zawartości tych pojęć, tak jak one były rozumiane w języku greckim, dało okazję, by w języku potocznym nazywać praktycznym to, co skutecznie prowadzi do jakiegoś konkretnego celu; zapominając równocześnie, że doskonałość praxis i jego podstawowe ukierunkowanie odnosi się do celu ludzkiego życia jako takiego" (F. Canals, "Sobre la esencia del conocimiento", Barcelona 1987, s. 622). Tak więc, życie polityczne sprowadzane jest do zderzania się sił materialnych, do mechanizmu, gdzie jedna opinia tyle samo jest warta, ile inna i tylko wtedy jest skuteczna, gdy stanowi część odpowiednio dużej sumy głosów wystarczających do przekształcenia jej w blok parlamentarny.
Polityczny liberalizm przeciwko porządkowi naturalnemu
Obrona porządku politycznego implikuje uznanie prawomocnego pluralizmu w życiu społecznym, którego nie można utożsamiać z pluralizmem dezintegrującym. Wielość rodzin, stowarzyszeń zawodowych, centrów studiów humanistycznych i technologicznych, gmin etc. tworzy autentyczne dobro dla społeczeństwa i jest koniecznym elementem dobra wspólnego, definiowanego jako "zespół warunków życia społecznego, dzięki którym wszystkie stowarzyszenia i każdy z jego członków może realizować w sposób coraz pełniejszy i łatwiejszy własną doskonałość" ("Gaudium et spes", 26). Zatem pluralizm pojęty jako synonim relatywizmu moralnego, obojętności względem dobra i zła etc., może tylko za sobą pociągnąć przekształcenie państwa i jego administracji w jedynowładztwo, ponad dobrem i złem, podporządkowującego religię polityce, wprowadzającego technicyzację i umasowienie życia politycznego.
Ale wybitny hiszpański myśliciel Donoso Cortés ostrzegał, że liberalizm polityczny, ze swym indyferentyzmem religijnym i moralnym relatywizmem, doprowadzi do apoteozy państwa opiekuńczego, które wyeliminuje wszelkie pozostałe autorytety. Ateistyczny socjalizm jest liberalizmem doprowadzonym do swych ostatecznych konsekwencji. Negując teologiczną solidarność rodzaju ludzkiego, negując grzech pierworodny i jego skutki dla natury ludzkiej, liberalizm redukuje religię do sfery prywatnej, do serii osobistych przekonań, które nie mogą mieć wpływu na życie publiczne. Przy takim zafałszowaniu liberalizm może tylko proponować system polityczny, w którym solidarność ma wymiar wyłącznie ekonomiczny. Ale już Arystoteles zauważył, że związek ekonomiczno-handlowy nie tworzy państwa.
Liberalizm umiarkowany jest groźniejszy od skrajnego, ponieważ ten ostatni działa w sposób jawny i widoczny, a ten pierwszy chowa się za pozornym dobrem, co jasno pokazał Papież Leon XIII w encyklice "Libertas". Liberalizm skrajny to taki, który "odłącza od woli, w imię wolności, przestrzeganie boskich przykazań, pozostawiając człowiekowi wolność bez granic... Zaś w sprawach publicznych władza oddziela się od prawdziwej i naturalnej zasady, z której czerpie całą swą moc dla urzeczywistniania dobra wspólnego, a prawo, które ustanawia względem tego, co wolno robić, a czego nie, zależy od większości, a to prowadzi do tyranii" (17-19). W sposób jeszcze groźniejszy, bo wyrafinowany, niż liberalizm skrajny, liberalizm umiarkowany uznaje, że "wedle praw boskich należy układać życie i zwyczaje jednostek, ale nie życie i zwyczaje państwa" (22).
Ten skrajny liberalizm, o którym mówił Papież Leon XIII w roku 1888, jest w gruncie rzeczy tą samą ideologią, którą dziś wyznają partie polityczne i rządy państw zachodnich centrolewicy, podczas gdy liberalizm umiarkowany wyznaje centroprawica. Więc na przemian, jedni przyspieszają proces rewolucyjnych zmian, a drudzy starają się go utrzymać. Istotą procesu rewolucyjnego jest nieporządek, to jest jego podstawowy program. Jest to zaprzeczenie tego, o czym mówi Leon XIII: "Do doskonałości każdej natury należy utrzymanie miejsca i stopnia, którego wymaga porządek naturalny, to znaczy to, co niższe, podporządkowuje się i jest posłuszne temu, co wyższe" (1
. Proces rewolucyjny polega na zniszczeniu wszelkich śladów po porządku naturalnym, to znaczy po porządku, którego chce Bóg dla człowieka i całego stworzenia.
Jak działa liberalizm: przypadek Hiszpanii
Hiszpania, jeden z pierwszych narodów świata, który przyjął chrześcijaństwo, w ciągu ośmiu wieków odegrał ważną rolę, leżąc na granicy między zachodnim chrześcijaństwem a napierającym islamem. Potem odegrał decydującą rolę w odkryciu, podbiciu i ewangelizacji Ameryki. W połowie wieku XVII gwiazda Hiszpanii zaczęła gasnąć. Ale przed dwustu laty, w roku 1808, naród hiszpański, w stu procentach katolicki, powstał przeciwko napoleońskiej okupacji w imię katolickiej tradycji Hiszpanii. Jednakże zaczęły już w Hiszpanii działać środowiska liberalne, które wkrótce zaczęły kontrolować kraj. Różne wojny cywilne na przestrzeni XIX wieku kończyły się zawsze zwycięstwem liberałów. W pierwszych trzydziestu latach XX wieku Hiszpania staje się sceną walk politycznych pomiędzy liberałami umiarkowanymi, skrajnymi, różnego rodzaju socjalistami i anarchistami etc.
Sowiecki stalinizm lat 30. wiązał z Hiszpanią wiele nadziei. Od 1931 do 1939 roku, a szczególnie w latach: 1934, 1936 i 1937, rozpętały się w Hiszpanii prześladowania religijne na skalę niespotykaną do tej pory w historii Kościoła katolickiego. Dwunastu biskupów, tysiące kapłanów, zakonników, zakonnic i świeckich zostało zabitych za to, że byli katolikami, bez żadnej przyczyny politycznej czy militarnej. Władze cywilne, nie tylko, że nie przeszkadzały w tej rzezi, ale nawet wypuszczały na wolność groźnych przestępców pod warunkiem, że i oni wezmą w niej udział. Sytuacja w Hiszpanii w latach 30. była bez wątpienia sytuacją "nieporządku", ale wyraźnie chcianego i sprowokowanego przez rewolucjonistów, zarówno wewnątrz rządu, jak i spoza niego, w nadziei przyspieszenia procesu zaprowadzenia marksistowskiego raju.
Rewolucja została zahamowana dzięki powstaniu wywołanemu przez część wojska. Czterdzieści lat po wojnie, gdy upadł już rząd frankistowski, hiszpańskie elity polityczne, pod wpływem różnych grup wypracowały konstytucję, by upodobnić Hiszpanię do pozostałych rządów zachodnioeuropejskich.
Pod koniec 1978 roku konstytucja została poddana pod referendum, i po 30 latach ciągle obowiązuje, przy wsparciu rządu (centroprawicowego) i większości partii opozycyjnych. Aby mieć wyobrażenie, jak kształtowała się opinia publiczna w roku 1978, podam anegdotę. Dzień przed referendum, premier rządu Adolfo Suárez powiedział w telewizji, że konstytucja nie będzie legalizowała rozwodów. Dlatego prawie wszyscy biskupi hiszpańscy powiedzieli konstytucji "tak". Liberałowie umiarkowani, ucząc się na błędach przeszłości, przedstawiali ją jako narzędzie zgody, stabilności, wolności i pokoju. Tylko niewielki procent biskupów i niewielkie grupy polityczne pozaparlamentarne odrzuciły konstytucję, uważając, że przyniesie Hiszpanii właśnie rozwody, aborcję i rozbicie narodowej jedności. Oskarżano ich, że są panikarzami, że przesadzają etc. Ale z biegiem czasu wszystkie te obawy się potwierdziły.
Nastał rząd centroprawicowy, który najpierw wprowadził prawo do rozwodów (1981), argumentując, że dzięki temu będzie więcej ślubów, bo będzie mniej obaw, żeby się żenić! Rezultat był taki, że choć na początku w ciągu kilku lat liczba rozwodów była bardzo niska, to w ciągu ostatnich dwudziestu lat nastąpił ich niespotykany wzrost. Ostatecznie, gdy rząd centrolewicowy wprowadził prawo zwane potocznie "rozwodem ekspresowym" (2004), liczba rozwodów wzrosła o 300 procent. W międzyczasie zmniejszyła się liczba zawieranych małżeństw, a choć wskaźnik urodzin nieco się zwiększył, to głównie na skutek napływu emigrantów.
Prawo do aborcji w trzech wypadkach: gwałtu (do 12. tygodnia życia płodu), deformacji płodu (do 22. tygodnia jego życia), zagrożenia dla zdrowia fizycznego lub psychicznego matki (bez ograniczeń czasowych dla życia płodu), zostało wprowadzone w 1986 r. w oparciu o argumenty całkowicie fałszywe, np. że w Hiszpanii było pół miliona nielegalnych aborcji w ciągu roku. W pierwszych latach było ich zaledwie kilkaset, ale z każdym rokiem liczba aborcji wzrastała, aż doszła do 100 tys. rocznie (2006), z czego 97 procent dokonano z uwagi na zagrożenie dla zdrowia fizycznego matki.
W 2007 roku, po 20 latach od podstępnego wprowadzenia prawa, zaczęto po raz pierwszy badać nieprawidłowości, jakich systematycznie dopuszczały się centra aborcyjne. Jak na to zareagowały wielkie partie polityczne? Centroprawica się nie wypowiedziała i wolała, żeby wszystko pozostało tak jak jest. Centrolewica, przy wsparciu takich postaci jak George Lakoff (guru demokratów w Stanach Zjednoczonych, wspiera również lewicę hiszpańską i jest obecnie członkiem hiszpańskiego rządu), zmobilizowała media, by ustanowić nowe prawo całkowitej wolności w przypadku aborcji.
Jeśli zaś chodzi o manipulacje na embrionach, to już w 1988 roku zalegalizowano w Hiszpanii zapłodnienie in vitro. W roku 2003, przy rządzie centroprawicowym, zalegalizowano manipulację na embrionach dla celów uznanych za naukowe. Obecnie, od roku 2006, poszerza się zakres dopuszczalności tych praktyk.
Mimo że konstytucja mówi w artykule 32.1, iż "mężczyzna i kobieta mają prawo do zawarcia związku małżeńskiego", to od roku 2005 homoseksualiści mogą legalnie zawierać takie związki, całkowicie wypaczając sens tego artykułu.
Gdy zaś chodzi o dezintegrację Hiszpanii, to ogłoszone jest referendum na rok 2008 w sprawie samostanowienia Kraju Basków, a na rok 2014 - Katalonii, gdzie partie nacjonalistyczne antyhiszpańskie, od roku 1980 przechwytują kontrolę nad instytucjami publicznymi i prywatnymi.
Współczesne przykłady nieporządku wprowadzanego do prawa
W ciągu ostatnich czterech lat, za rządów centrolewicy, wprowadzono wiele zmian legislacyjnych o dużym znaczeniu symbolicznym. Mają miejsce zmiany, w których jasno widać taktykę liberalizmu: odwrócić porządek naturalny (w którym cel i kres są w ramach porządku, którego chce Bóg), by ustanowić nową ludzką naturę, nowy porządek, który byłby wielkim nieporządkiem, gdzie wszystko ma całkowicie i ostatecznie oderwać się od Boga i prawa naturalnego w życiu publicznym, włączając w to nawet życie prywatne.
Zasygnalizujmy najbardziej uderzające przykłady w kolejności chronologicznej: prawo przeciwko przemocy płci, jeśli atakującym jest mężczyzna, umożliwia zaskarżanie męża przez żonę (2004); prawo do "pamięci historycznej" (2007), które zobowiązuje do usunięcia z miejsc publicznych jakichkolwiek symboli, które przypominają rząd frankistowski, a równocześnie prawo to ułatwia zdobycie subwencji tym, którzy walczą przeciwko frankizmowi, nawet jeśli byliby terrorystami; reforma kodeksu karnego, aby zapobiec legalnej możliwości użycia umiarkowanej siły przez rodziców przy wychowaniu swych dzieci; polityka fiskalna, która w większym stopniu idzie na rękę osobom bezżennym lub rozwiedzionym niż rodzinom; reforma edukacji, która zmniejsza autorytet nauczycieli i profesorów wobec uczniów; reformy cywilne, które pozwalają na oficjalną zmianę płci na własne żądanie, bez operacji lub przy jej pomocy, ta ostatnia opcja pokrywana jest z funduszy publicznych..., a słyszy się również o inicjatywach parlamentarnych włączenia się do Projektu Wielkiej Małpy, w ramach którego najwyższym z naczelnych - małpom - należy przyznać prawa ludzkie.
Widać wyraźnie, jak główne kryterium wszelkiej legislacji jest zawsze takie samo: zniszczyć zasadę autorytetu z jakiegokolwiek powodu. Niszczy się autorytet rodziców w oczach dzieci; faworyzuje się system społeczno-ekonomiczny, w którym nie ma miejsca na macierzyństwo, a ojcostwo przekształca się w coś podejrzanego. Daje się większe prawa zwierzętom niż ludzkim embrionom; większą wagę przykłada się do zachowania środowiska naturalnego niż dla obrony nienarodzonych; utrwala się kompleks winy wobec własnej historii narodowej, a równocześnie prowadzi dialog z terrorystami; ze wszystkich stron rząd czy media za każdym razem krytykują Kościół katolicki, gdy tylko jakiś biskup wysunie mocny zarzut na temat aktualnej sytuacji społecznej czy politycznej, ale za to z premierem Turcji buduje się "przymierze między cywilizacjami".
Wnioski
Arystoteles w sposobie rozumienia pojęcia "porządku politycznego" podkreślał konieczność roztropnego połączenia jedności i wielości, dzięki czemu uniknął zarówno platońskiego monizmu, jak i relatywizmu sofistów. Arystotelesowsko-augustyńsko-tomistyczna tradycja filozoficzna harmonizuje różne elementy, aby rozwinąć pojęcie "porządku politycznego". Możemy teraz ukazać w sposób syntetyczny trzy zasadnicze punkty, jakie tworzą porządek w życiu publicznym:
1. uznanie obiektywnego dobra wspólnego za społeczne dobro moralne;
2. szacunek dla zgodnego z prawem pluralizmu społecznego, w ramach którego każda cząstka, szukając właściwego sobie celu, wnosi coś wartościowego dla całego społeczeństwa;
3. afirmacja solidarności międzyludzkiej w wymiarze uniwersalnym, ale bez ujmy dla słusznej miłości do swojej ojczyzny i powinności, które wynikają z takiej solidarności i takiej miłości.
Niewątpliwie, świat współczesny w takiej samej mierze, w jakiej jest antychrześcijański, generuje coś więcej niż tylko brak porządku. Generuje "politykę nieporządku", której zasadniczy cel polega głównie na zniszczeniu porządku naturalnego w takim stopniu, w jakim ten porządek naturalny wskazuje na istnienie Boga Stwórcy. Analiza przypadku hiszpańskiego dostarczyła nam wielu przykładów na to, jak poza plecami ustawodawstwa i rządu, który określa siebie mianem "postępowego", ukrywa się milcząca lub jawna wola zniszczenia ludzkiej natury, wola, która pragnie stać się nowym Demiurgiem. Stało się również jasne, jak prawa, dzięki swej uniwersalności i trwałości, są władne przekształcić społeczeństwo aż do stanu, w którym będzie nieomal nierozpoznawalne, nie będzie przypominało samego siebie.
Wobec takiej "polityki nieporządku" należy przede wszystkim ciągle nalegać na konieczność uznania fundamentu teologicznego dla porządku politycznego. W życiu publicznym, tak jak w życiu prywatnym - "nic bez Boga". Katolicy nie mogą odsuwać się od życia politycznego, nie mogą ograniczać się tylko do uzdrawiania społeczeństwa obywatelskiego. Muszą włączyć się do walki na poziomie podejmowania istotnych decyzji ustawodawczych i politycznych. Choć wiemy, że taka walka doprowadzić może niechybnie nawet do męczeństwa. Dlatego w roku 2000 (31 października) Jan Paweł II, ogłaszając św. Tomasza More'a patronem polityków katolickich, wyjaśniał: "Historia św. Tomasza More'a jasno ukazuje tę fundamentalną prawdę etyki politycznej. W rzeczywistości bowiem obrona wolności Kościoła przed bezprawnymi ingerencjami państwa jest równocześnie obroną, w imię prymatu sumienia, wolności osoby przed władzą polityczną. Fundamentalna zasada wszelkiego porządku obywatelskiego opiera się na zgodności z ludzką naturą".
tłum. prof. Piotr Jaroszyński
Fragmenty wykładu wygłoszonego na międzynarodowej konferencji naukowej pt. "Oblicza ładu", która odbyła się w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, 26 stycznia br.
Aerolit
Wysłany: Czw 10:52, 21 Lut 2008
Temat postu:
http://www.pis.org.pl/article.php?id=11635
20.02.2008 | W prasie | źródło: Gazeta Polska
Matrix i my
Psychomanipulacja jest dziś podstawowym instrumentem sprawowania realnej władzy i kontroli społecznej. Władzę tę sprawują - nie jak za czasów Marksa, posiadacze środków produkcji, lecz nowa rasa panów: posiadacze środków manipulacji
Głośny, futurystyczny film sprzed kilku lat „Matrix” o ludziach uwięzionych przez inteligentne maszyny w rzeczywistości wirtualnej z czasem okazuje się coraz bardziej nośną metaforą współczesności. Nie przypadkiem też z metaforą tą spotykamy się często w aktualnych opisach polskiego życia publicznego. W fiknie braci Wachowskich matrix to megaprogram komputerowy umożliwiający w pełni realistyczną symulację rzeczywistości, która daje ludziom poczucie życia w prawdziwym świecie. Jednak to, co oni uważają za rzeczywistość, jest jedynie treścią programu, do którego są podłączeni. Coś podobnego dzieje się też ze świadomością współczesnych Polaków. Nasz obraz rzeczywistości powstaje głównie, jeśli nie wyłącznie, w wyniku odbioru programów informacyjnych. Jednak wbrew swej nazwie, programy te zamiast informować o rzeczywistości, zastępują ją jej symulacjami.
Elekroniczni pasterze
Symulacja nie jest prostym kłamstwem. Nie zmyśla faktów i na ogół ich nie neguje. Polega raczej na deformacji związków między faktami i dodawaniu do nich wymyślonej otoczki w określonym celu. Przykładowo: telewizja nie mówiła, że Beata Sawicka nie wzięła łapówki. Faktu nie zmieniono, ale dodano do niego wymyślone intencje: „ona się zakochała”, emocje: „ona płacze” i wynikającą z tego ocenę: „Sawicka to ofiara CBA”. Ten przykład pokazuje różnicę między prostym kłamstwem a symulacją. Symulacja nie zmienia faktów, tylko dodaje do nich fałszywe intencje, emocje, oceny i sugestie. W danym przypadku obraz medialny sugeruje więc taką treść: „Słaba kobieta uległa pokusie, ale PiS jest o wiele gorszy, bo w walce z PO chwyta się brudnych metod”. I w dodatku nie można na to wszystko powiedzieć: „telewizja łże”. Bo nie łże, lecz symuluje.
W rękach inteligentnych maszyn matrix jest narzędziem władzy nad ludźmi. Tę samą funkcję pełnią w rękach swoich dysponentów media, zwłaszcza te, które posiadają nieograniczony zasięg i czas emisji. Fakty 24 godziny na dobę - to brzmi niemal jak zgrabna definicja świata rzeczywistego. Bo ten tworzą właśnie fakty, i to przez 24 godziny na dobę. Ale świat jest światem, a matrix nie jest światem, lecz programem. A przecież to, co oferują nam media, także jest tylko programem...
Filmowe maszyny potrafiły skonstruować program o nieograniczonym zasięgu i skuteczności dorównującej niemal aktowi stworzenia świata. Niemal - bo i w tym systemie znalazły się luki dla hackerów-buntowników. Elektroniczne narzędzia dzisiejszych pasterzy ludzkiej, w tym polskiej owczarni są znacznie bardziej toporne. Nie da się jeszcze sprawić, by symulację rzeczywistości ludzie uznali za rzeczywistość samą. Ale i nie ma takiej potrzeby. Wystarczy, że Polacy uznają symulację za obraz lepszy, bardziej im odpowiadający niż rzeczywistość. A na to media mają już potężne argumenty.
Potrafią „zatrzymać czas”, utrwalając obraz tego, co w rzeczywistym świecie przemija, a w programie jest stale gotowe do dowolnej liczby powtórzeń. W całości lub odpowiednim skrócie. Nie znają też ograniczeń przestrzeni. Docierają wszędzie, zwiększając nieskończenie zasięg tego, co chcą nam zakomunikować. Na tej podstawie sformułowane zostało fundatorskie zdanie postmodernistycznej metafizyki: „Nieważne jest to, co jest, tylko to, co pokażą w telewizji”.
Agresja Kaczyńskich i normalność Tuska
Człowiek u zarania dziejów nad królestwem przyrody nadbudował własną rzeczywistość: cywilizację. Ale nad cywilizacją epoka współczesna nadbudowała jeszcze coś nowego: wirtualny świat informacji. I jak na początku ludzie przenieśli się ze świata natury do świata cywilizacji, tak na końcu przenoszą się ze świata cywilizacji do świata czystej informacji. W obu wypadkach robią to zresztą z tego samego powodu: dla wygody.
Wygodniej było żyć w mieście niż w lesie. Ale jeszcze wygodniej niż w mieście jest robić zakupy w internecie. Internet i telewizja pozwalają nam być „wszędzie”, zdejmując z nas trud przemieszczania się w realnej przestrzeni. Siedzimy zamknięci w swoich mieszkaniach przed ekranami telewizorów i komputerów. I tak wygląda nasze życie w prawdziwej rzeczywistości - nudno. Toteż prawdziwej rzeczywistości poświęcamy coraz mniej uwagi. To, co nas naprawdę interesuje i budzi nasze emocje, rozgrywa się bowiem w innej przestrzeni i czasie; w świecie, który widzimy na ekranie.
Przekaz z ekranu stymuluje nasze emocje silniej niż bezpośrednie doświadczenie. Wielkie media mogą więc wywoływać nastroje społeczne wyłącznie na podstawie odpowiednich symulacji. Kiedy, na przykład, okazało się, że wybory w 2005 r. wygrał PiS, „na wizji” natychmiast zapanowała atmosfera napięcia, a w eter poszła stężona dawka negatywnych emocji. Najpierw niezależni komentatorzy gremialnie przedstawili wynik wyborów jako „porażkę”. Potem zaczęto nas bombardować cytatami z prasy zachodniej, prowadzących do wniosku, podsuwanego tysiące razy, że Kaczyńscy to "wstyd przed Europą". A potem była już tylko propaganda klęski, zagrożenia wiszącego nad krajem, eskalacja wojny domowej na słowa. Agresja dziennikarzy, kłótnie przed kamerami, nerwy, zacięte spojrzenia, twarze stężałe od złości.
Pokazywanie takich obrazów ma ludzi wytrącać z równowagi, podsycać konflikty, straszyć bliżej nieokreślonym nieszczęściem, które z powodu wytykanych bezustannie palcami czarnych owiec wisi rzekomo nad całym stadem. Dokładnie tak samo wyglądała strategia mediów w czasie krótkich rządów Jana Olszewskiego w roku 1992. A starsi pamiętają ją jeszcze z okresu 16 miesięcy pierwszej „Solidarności”. Początkowo skupia to uwagę ludzi na polityce, ale na dłuższą metę większość nie wytrzymuje takiej atmosfery. I ludzie stęsknieni za spokojem popierają „przywrócenie porządku”, odsunięcie „oszołomów” czy - jak ostatnio - „rozrabiaczy”. A kiedy już rozrabiacze zostają odsunięci, na wizję momentalnie powraca normalność, uśmiechy i beztroskie marzenia.
Premier Tusk, póki co, nie musi więc realizować żadnych obietnic wyborczych i cudów. Najważniejsza zmiana na lepsze już przecież nastąpiła i to automatycznie: w telewizji uspokoiło się i jest „normalnie” . Uzależnieni od mediów ludzie są zadowoleni, bo przestali się denerwować.
Siła symulacji
W filmie „Matrix” siła symulacji polega właśnie na tym, że temu, kto w nią uwierzy, dostarcza rozlicznych przyjemności i daje poczucie szczęścia. Kiedy więc wszystko jest pod kontrolą maszyn i maszyny chcą, żeby ludzie siedzieli cicho, aplikują im zwykłą dawkę dobrego nastroju. Gdy natomiast coś się psuje i maszyny potrzebują od ludzi określonej reakcji, wprawiają ich w zły stan psychiczny. Ale jednocześnie mówią im, co powinni zrobić, żeby odzyskać spokój i zadowolenie. Rezultat jest gwarantowany.
Ale nieprzyjemne napięcie może się u nas pojawić nie tylko jako skutek denerwujących programów. Może je także wywołać autentyczna konfrontacja z rzeczywistością. W filmie „Matrix” właśnie uwolnienie się od iluzorycznego programu skazuje bohaterów na życie w świecie ponurym i pełnym zagrożeń, który nad słodkim złudzeniem nie ma żadnej przewagi poza tym, że jest prawdziwy. Co prawda nasz współczesny świat nie jest jeszcze pogorzeliskiem po nuklearnej katastrofie, ale i dzisiaj zderzenie z realiami nie musi być przyjemne. Niewątpliwie lepiej jest wierzyć, że majątek narodowy nie jest rozkradany, że teczki SB są sfałszowane, a my jako Polacy mamy to wielkie szczęście, że nie musimy o tym wszystkim myśleć, bo na naszym czele stoją wielkie moralne autorytety, które myślą o tym za nas.
Tymczasem, jeśli uznać, że wszystko jest podrobione: prawdy, wartości, autorytety, to i nasza sytuacja psychologiczna staje się automatycznie bardzo niekomfortowa. A w dodatku stawia ona przed nami moralny nakaz jakiegoś działania związanego z wysiłkiem i ryzykiem. A po co nam to? (My się do tego nie nadajemy. Polityka jest brudna). Czy nie wygodniej zatem uwierzyć, że naprawdę powróciła normalność, a sprawy publiczne znalazły się - znowu - pod kontrolą fachowców?
Nowa rasa panów
Psychomanipulacja jest dziś podstawowym instrumentem sprawowania realnej władzy i kontroli społecznej. Władzę tę sprawują - nie jak za czasów Marksa - posiadacze środków produkcji, lecz nowa rasa panów - posiadacze środków manipulacji. Skoro wiadomo już, w jaki sposób uzależnili oni od siebie masy, spójrzmy teraz, w jaki sposób załadowali na swoją platformę polityków.
Media oferują politykom „zaproszonym do programu” niebywałą szansę. Nie muszą już oni jeździć po kraju, organizować zebrań z ludźmi w teatrach i remizach, na które przychodzi po kilkadziesiąt osób. Dzięki „programowi” mogą w jednej chwili przemawiać do całego elektoratu. Znikają koszta, wysiłek, mobilizacja struktur terenowych - nawet sama potrzeba tworzenia takich struktur. Masowe partie polityczne stały się zbędne; partii wystarczy lider i grupka telewizyjnych frontmenów. Doraźnie jest to skuteczne, ale po pewnym czasie zaczynają zanikać niezależne od mediów więzi i kanały porozumienia pomiędzy politykami a ich społecznym zapleczem. Erozja i stopniowy zanik rzeczywistych struktur politycznych, marginalizowanych kosztem „obecności w mediach”, daje redaktorom programu absolutną władzę nad światem polityki. Przywódcę lub kandydata na przywódcę, któremu „w realu” rozpadły się polityczne struktury, bo poparcie zdobywał dzięki temu, że stale bywał zapraszany do programu, media mogą w dowolnym momencie „skasować”, po prostu nie zapraszając go więcej. I vice versa: polityka, a nawet całą partię, można stworzyć jako symulację medialną, zaspokajającą potrzeby psychiczne i mas, która dzięki temu w razie potrzeby wygra wybory. Co prawda po wyborach taka polityczna wydmuszka nie jest w stanie samodzielnie kierować państwem, ale kto powiedział, że ma nim kierować samodzielnie?
O media i przeciw mediom
Takie rozważania, bardziej lub mniej metaforyczne, można by kontynuować, ale chwilowo pora już na robocze wnioski. Kto w naszych obecnych warunkach chce działać w imię wolności, powinien walczyć nie tylko „o media”, o czym się często słyszy, ale i - do pewnego stopnia - także „z mediami”. Zdanie się wyłącznie na media w komunikacji społecznej jest wygodne, ale w ostatecznym rachunku prowadzi do zguby. Telewizja i internet, łącząc wszystkich ze wszystkimi wirtualnie, w rzeczywistości niewirtualnęj dramatycznie poszerzają zasięg społecznej atomizacji. Przed ekranem może i jesteśmy zjednoczoną psychologicznie publicznością, ale wobec realnych problemów stajemy się coraz bardziej niezorganizowaną masą izolowanych jednostek.
Dlatego, nie zaniedbując obecności w mediach i tworzenia mediów własnych, musimy zdobyć się też na wysiłek rozwijania możliwie szerokiego, najlepiej masowego ruchu społecznego opartego na tradycyjnych formach więzi i komunikacji bezpośredniej. Politycy muszą systematycznie spotykać się ze swoimi wyborcami i zapleczem politycznym. Partie muszą nie tylko podtrzymywać swoje struktury w terenie, ale i zabiegać o przyjmowanie nowych członków. Polacy muszą dyskutować o sprawach państwa publicznie, na spotkaniach klubów, na otwartych wykładach, w różnego rodzaju inicjatywach społecznych czy politycznych, w których mogą wystąpić jako aktywni uczestnicy, a nie tylko jako widzowie.
Człowiek jest zwierzęciem społecznym; nie rozwija się i nie czuje się dobrze bez kontaktu z innymi przedstawicielami swego gatunku. Jako uczestnik realnych wspólnot lepiej znosi wady otaczającej nas rzeczywistości, nie potrzebuje od mediów zastrzyków optymizmu, nie tak łatwo daje się im zastraszać. Co prawda świat bez telewizji i internetu już nie istnieje i nie ma do niego powrotu, chodzi jednak o to, kto będzie komu służył. Maszyny nam czy my maszynom. Zupełnie jak w filmie.
Andrzej Waśko
Aerolit
Wysłany: Czw 8:55, 14 Lut 2008
Temat postu: Granice normalności
http://www.dziennik.pl/opinie/article123980/Wole_dzikusow_od_parady_gejow.html
WOJCIECH CEJROWSKI DLA DZIENNIKA
środa 13 lutego 2008 23:37
Wolę dzikusów od parady gejów
Dżentelmen nie wchodzi do burdelu, człowiek kulturalny nie chodzi na parady pederastów, gdzie są promowane wartości antychrześcijańskie w sposób agresywny. Kulturalne osoby nie bywają w takich miejscach, a osoby zainteresowanie tym, żeby świat był coraz lepszy, wszelkimi sposobami próbują coś takiego powstrzymać - pisze w DZIENNIKU podróżnik, Wojciech Cejrowski.
BARBARA KASPRZYCKA: Gratuluję złotego medalu na New York Festivals 2008, jaki dostał pana program podróżniczy "Boso przez świat". I szczerze mówiąc jestem zaskoczona: nie spodziewałam się, że pan - niegdyś najsłynniejszy pogromca salonu - będzie laureatem takich nagród.
WOJCIECH CEJROWSKI*: Co pani bredzi - przepraszam, bo nie chcę pani obrażać - że nikt się nie spodziewał. Od 25 lat organizuję wyprawy do Puszczy Amazońskiej w poszukiwaniu ginących plemion i to jest mój podstawowy zawód. Zanim zacząłem robić WC Kwadrans przez 10 lat organizowałem wyprawy, sprzedawałem zdjęcia do Ameryki, robiłem antropologiczną dokumentację ginących plemion.
Ale to WC Kwadrans jest programem, z którego najbardziej Pan słynie.
A książki podróżnicze, których sprzedawałem po 100 tysięcy?
Nie mam na myśli tego, że nikt się nie spodziewał po panu programu podróżniczego, ale to, że po WC Kwadransie powstał program, w którym Pan się nie boi obcości, nie odstręcza Pana obca kultura.
Niby gdzie mnie odstręczała? W WC Kwadransie odstręczała mnie nasza kultura komunistyczna, kultura, w której pederaści chcą zawierać małżeństwa. Mnie odstręcza to, co jest niechrześcijańskie w Europie. Boli mnie to tym bardziej dotkliwie, jeśli takie rzeczy dotyczą mojego kraju. Bo dotyczy mnie to dużo bardziej niż obce kraje, wobec których mogę pozostać obojętny na różne wynaturzenia. Mogę do niech podejść bez uprzedzeń i z zainteresowaniem, ale do różnych polskich zjawisk nie mogę podejść w ten sposób, bo to by oznaczało, że nie interesuje mnie mój własny kraj.
Skoro mówi pan, że może pan podejść bez uprzedzeń do egzotyki, to czy bywa pan np. na paradzie gejowskiej w Berlinie?
Dżentelmen nie wchodzi do burdelu, człowiek kulturalny nie chodzi na parady pederastów, gdzie są promowane wartości antychrześcijańskie w sposób agresywny. Kulturalne osoby nie bywają w takich miejscach, a osoby zainteresowanie tym, żeby świat był coraz lepszy, wszelkimi sposobami próbują coś takiego powstrzymać. I ja zaliczam się do tych osób, które uważają parady pederastów za zło, promowanie zboczeń za zło i zwalczam to zło dostępnymi dla mnie sposobami. WC Kwadrans był też takim sposobem, sprzeciwem obywatelskim wobec zła.
Pamiętam, że pan niektórych gości witał w gumowych rękawiczkach.
Jednego gościa. Rękawiczki były bawełniane, a powitanie to dotyczyło pana Kotańskiego, który się na to zgodził. Rozmawialiśmy przez szybę, czym wyrażałem swój cywilny strach wobec zakażenia się śmiertelną chorobą, jaką jest AIDS. Skoro izolujemy osoby chore na żółtaczkę, miałem prawo - jako nielekarz - przeżywać swoje obawy wobec AIDS i zastosować podobne środki.
A dzisiaj jedzie Pan spokojnie w busz i zjada jakieś świństwa, do których obco rasowe jednostki napluły, by rozpocząć fermentację.
Ależ ja tam mieszkam, żyję od wielu lat i to nie jest rzecz mi obca. Poza tym oni nie są zboczeńcami z parady gejów w Berlinie i nie są zagrożeni chorobą AIDS.
Czyli jednak ma Pan w głowie ostrożność i strach przed zarażeniem się od obcych chorobą?
To zdrowy rozsądek, a nie żaden strach przed zarażeniem się chorobą. Gdy przechodzimy przez ulicę, to oglądamy się w lewo i prawo żeby nas nie "puknął" autobus. Gdy wchodzimy w sytuację brudną, to zwracamy baczniejszą uwagę na to, żeby choćby częściej myć ręce. Sytuacją brudną jest polski szpital albo Dworzec Centralny w Warszawie. Akurat w dżungli jest czyściej niż u nas.
Czy wróci jeszcze Naczelny Kowboj RP?
On nigdzie nie zniknął, nie sądzę żeby jednak wrócił WC Kwadrans, bo nikt nie składa takiego zamówienia. Ja nie chciałbym robić tego samego programu po 10-letniej przerwie. Natomiast mogę z tymi samymi poglądami wejść w jakiś inny program i stać się fighterem jak dawniej, bo moje poglądy się zradykalizowały. To, co obserwuję dziś w Polsce drażni mnie bardziej niż kiedyś. Wydawało mi się, że w kraju papieża zabijanie nienarodzonych dzieci było niemożliwe. Tymczasem okazuje się, że partie, które nazywają siebie prawicowymi, dopuszczają do takich działań.
W ostatnim programie był Pan wśród plemion, które zabijają się nawzajem. Czy obserwuje Pan to bez emocji, bo to obca kultura?
Ten program jest robiony z wielkimi emocjami i nagroda w Nowym Jorku była częściowo za emocje, za ekspresję, która przedarła się mimo tego, że mówiłem po polsku do jury. Oni usłyszeli w tym programie energię. Do Indian nie podchodzę obojętnie - ja miesiącami mieszkam wśród nich, to są moi bracia i siostry, z którymi jestem blisko. Żeby wejść z kamerą głęboko do indiańskiej wioski, gdzie nie mamy wspólnego języka ani żadnych klisz kulturowych, które by nas łączyły, jeżeli mam wejść na "obcą planetę" w kompletnie obcą kulturę, to musimy być blisko sercem, duszą, ciałem itd.
Oburza Pana zabijanie nienarodzonych dzieci w Polsce. Czy oburza pana kwestia zabijania tam?
Oburza mnie mniej, dlatego że tamte plemiona żyją w zupełnie innych warunkach kulturowych. To są wszystko kultury przedchrześcijańskie i nie mają w sobie przykazania nie zabijaj. To są ludzie, którzy żyją trochę jak dzikie zwierzęta w puszczy, jak drapieżniki. Inaczej oceniamy drapieżnika, a inaczej oceniamy wykształconego człowieka, który mógłby nie zabić, a zabija. Indianin raczej nie ma wyjścia, bo żyje w świecie, w którym się zabija, żeby przetrwać. Wojny plemienne służą np. temu żeby następowała w małych grupach wymiana genetyczna. Zatem napada się sąsiednią wioskę po to, by zdobyć żony.
Czy słyszę w Pana słowach poczucie wyższości nad ludźmi, których Pan odwiedza?
Nie. Raczej staram się poniżać białego człowieka, który morduje sam siebie, który godzi się na umieranie swoich rodziców czy dom opieki albo na eutanazję, czyli na dobijanie pacjentów. Mam pogardę dla takiego człowieka i dlatego wyjeżdżam z Europy. Nie chcę być kojarzony z tym zmurszałym moralnie kontynentem.
Czyli wciąż pan jest radykałem, jakiego znaliśmy dziesięć lat temu?
Ja wręcz radykalizuję się w swoich poglądach. Nie mogę już tego wytrzymać tego, co się w Polsce dzieje. Ja chciałbym się rzucać pod pociąg w obronie drugiego człowieka i gdy słyszę o klinikach aborcyjnych, to chciałbym żeby następowały samospalenia pod tymi klinikami, żeby następowało strzelanie do tych, którzy mordują dzieci. Nie można ignorować tego, że bezbronny człowiek jest zabijany. I do tego stopnia mnie to wkurza, że nie mogę tu być. I nikt w Polsce nie pozwoli mi zrobić na ten temat programu, bo będzie za gorący i niewygodny. Gdyby ktoś chciał zabić babcię, dlatego że ma 70 lat, to byśmy się oburzali. Ale podejrzewam, że za 10 lat w Europie i na to przestaniemy się oburzać.
*Wojciech Cejrowski, dziennikarz, autor programów WC Kwadrans i "Boso przez świat"
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin